Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pochłaniam strony. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pochłaniam strony. Pokaż wszystkie posty

23 kwietnia 2013

Przez szelmostwa Afrodyty dzisiaj ginę...

Peter Green
Śmiech Afrodyty
(The Laughter of Aphrodite)
tłum. Cecylia Wojewoda
Czytelnik, 1969, s. 432
„Na szczycie wielkiej, czarnej, liczącej dwa tysiące stóp skały, nawisłej nad Koryntem z miną śpiącego tytana, stałam bogom podobna, z wiatrem we włosach i całą Grecją pod moimi stopami. Na północy, daleko, połyskując śniegiem swych szczytów, wyrastały Helikon i Parnas. Tam przy wezbranych, śpiewających wodach, w krystalicznym powietrzu miały swoją siedzibę Muzy; tam nad Delfami krążyły orły lecąc do proroczego kamienia – pępka świata.” (s. 227)
Czasem, czytając jakąś książkę, natrafiamy na cytat, krótki wers, wspomnienie o innym twórcy. Niekiedy jest to wzmianka tak sugestywna, że pragniemy poznać tego twórcę bliżej, jako człowieka i jako pisarza czy poetę. Tak miałam podczas czytania Judy nieznanego, gdzie zacytowany fragment wiersza Safony skłonił mnie do bliższego zaznajomienia się z jej życiem, zwłaszcza że na półce czekał od pewnego czasu Śmiech Afrodyty.
Safona – najsławniejsza poetka starożytności, żyjąca na przełomie VII i VI wieku p.n.e., matka i kochanka poezji lirycznej, natchniona i trzeźwa jednocześnie, pełna wdzięku i kobiecości. Mało się zachowało materiałów o niej i niewiele fragmentów jej wierszy. Z dostępnych strzępów zbudował Green piękną i bardzo ciekawą powieść, zręcznie wplatając fikcję w nieliczne fakty i budując obraz wrażliwej kobiety, poetki, kochanki i matki na tle dawnej Grecji, uzupełniając ją posłowiem, kalendarium i tablicą genealogiczną.
Poznajemy Safonę w wieku prawie pięćdziesięciu lat, zmęczoną, ale chłonącą naturę wszystkimi zmysłami, wspominającą swą przeszłość, jej punkty zwrotne, dobre i niemiłe chwile. Przytłoczona życiem, znudzona codziennością, samotna w tłumie domowników, pisze, żeby „oczyścić swoje cierpienie słowami, wydobyć ból na wierzch, wypalić ranę, by mogła się goić” (s. 37). Zbiera strzępy swego życia, co i rusz wydobywając jakieś wspomnienie z „graciarni umarłej przeszłości” (s. 38), patrzy, jak prezentuje się całość. Mamy więc okazję zobaczyć Eresos, gdzie spędziła najwcześniejsze lata, i odwiedzić Mitylenę, największe miasto na Lesbos, a także Syrakuzy, miejsce, gdzie spędziła wygnanie, doznała inicjacji seksualnej, rozwinęła się, zdobyła popularność i sławę, zyskała wiarę w siebie i nadzieję na przyszłość: „wystarczy, żebym wyciągnęła rękę, a zgarnę gwiazdy z firmamentu, noc otrze się jak miękkie futerko kota o moje palce” (s. 323). Poznajemy przełomowy dla Grecji czas ścierania się warstw społecznych, zanikania znaczenia arystokracji i zdobywania wpływów przez kupiectwo, przewrotów politycznych, targów o zyski. Zapoznajemy się z obywatelami sławiącymi miasto: poetą Alkajosem, znanym autorem poezji miłosnej, z którym Safona utrzymuje znajomość przez całe życie, od lat dziewczęcych, gdy, jeszcze nieświadoma własnych preferencji, zarzuca mu grzeszne skłonności, nazywając zboczeńcem, i władcą Pittakosem, uważanym za jednego z siedmiu mędrców starożytnej Grecji, któremu nie szczędzi poetka ostrych słów, nazywając chamskim oportunistą: „sprytny, bez zasad, gruboskórny, ambitny, zmysłowy mężczyzna o wulgarnych apetytach, sprzedający za cenę władzy takie ideały, na jakie go stać” (s. 187).
Powieść w formie wspomnień poetki wyszła bardzo udanie. Jako że za wierszami nie przepadam, a suche biografie mnie nudzą, trochę bałam się tej książki. Niepotrzebnie. Jest napisana ładnym, niemalże poetyckim językiem, doskonale pasującym do naszego wyobrażenia głównej bohaterki, jej twórczości, wyrażania siebie w poezji. Piękne są nawet opisy przyrody, sprawiające, że czujemy wiatr wiejący po łąkach, słyszymy szum morza, niemal dostrzegamy morskie żyjątka uwijające się w poszukiwaniu pokarmu. To książka do niespiesznego poznawania, dla wyrobionego czytelnika, gotowego zatrzymać się, zadumać, przemyśleć przeczytane i przeżyć opisane. Warto dać jej czas.
(Ocena: 5,5/6)

● ● ●
„Przez szelmostwa Afrodyty dzisiaj ginę...” (s. 179)
„[...] tak jak czas tworzy tradycję czy dynastię, tak też je niszczy w odpowiedniej chwili. W ostatecznym rozrachunku ocenia się człowieka według tego, co robi, a nie według tego, czym jest... a jeszcze mniej według tego, czym byli jego przodkowie.” (s. 201)
[...] świat pokoju, dobrobytu, otwartych granic; świat, który równie swobodnie obraca ideałami jak winem i oliwkami; świat, w którym wojna i wąskie uprzedzenia narodowe nie mają miejsca – świat kosmopolityczny, w którym artysta, twórca, jest honorowany bardziej niż byle wyszczekany generał...” (s. 222)
[...] jeśli można polegać na Homerze, to bogowie są podobni raczej do złośliwych dzieci: mają nieograniczoną władzę i niepoczytalne zamiłowanie do sprawdzania tej władzy na biednych śmiertelnikach.” (s. 308)
„Kiedy znika chęć do życia, niech wymrze dobre nasienie.” (s. 351)

19 kwietnia 2013

Cukiernia Pod Amorem

Małgorzata Gutowska-Adamczyk
Cukiernia Pod Amorem
t. 1: Zajezierscy, t. 2: Cieślakowie, t. 3: Hryciowie
Nasza Księgarnia, 2010-2011
s. 472 + 472 + 504

Przymierzałam się do powieści pani Gutowskiej-Adamczyk już od dłuższego czasu. Lubię sagi, rozgrywające się na przestrzeni wieków, więc Cukiernia kusiła mnie tym bardziej. Ale gdy przyszła pora, by sięgnąć po te solidne tomy, wcale nie poszło łatwo. Przez prawie połowę pierwszej części wciągałam się powoli i mozolnie, bliska rezygnacji, żeby potem dać się jednak złapać i nie móc już odłożyć do końca. Zwłaszcza że im dalej, tym było lepiej – trzecia część podobała mi się najbardziej.
Na początku trzeba wykazać się cierpliwością i skupieniem, żeby nie pogubić się w gąszczu osób i czasów, dość szybko wprowadzanych i zmieniających się. Akcja rozgrywa się naprzemiennie w trzech punktach czasowych, pokazując nam najpierw lata sześćdziesiąte XIX wieku, z powstaniem styczniowym i jego konsekwencjami, potem od schyłku wieku XIX aż do końca II wojny światowej i scalające to wszystko lata dziewięćdziesiąte XX wieku. Wydarzenia skupiają się wokół postaci z trzech tytułowych rodów, których poszczególni członkowie tworzą nieoczekiwane niekiedy więzi rodzinne, mnożąc tajemnice rodowe, współpracując i próbując przetrwać w trudnych czasach wojny i pokoju. Bohaterów łączy sprawa średniowiecznego pierścienia, będącego pamiątką przekazywaną z pokolenia na pokolenie w rodzie Zajezierskich, a utraconą w czasie zawieruchy wojennej, pojawiającą się nieoczekiwanie podczas wykopalisk archeologicznych w Gutowie. Ogarnięcie tak szerokiej perspektywy dziejów, z tak wieloma bohaterami, jest przedsięwzięciem wcale niełatwym.
Podczas czytania miałam niejasne wrażenie, że ślizgam się po powierzchni, że można było napisać więcej, bardziej dogłębnie pokazać losy ludzi, ale mogło to być też moje podświadome pragnienie, żeby dostać lepszą sagę, dłuższą i bardziej smakowitą, jak lubię. Chwilami te trzy tomy urzekają, ale chwilami nużą. Ogólnie nie było więc źle, chociaż pozostało mi wrażenie, że mogło być lepiej. Miałam problem z bohaterami, bo jakoś niespecjalnie dali się polubić, a niektórzy mnie nawet mocno irytowali, na przykład Iga. Chyba najbardziej mi zależało na Grażynie Toroszyn, niecierpliwiłam się, jak sobie poradzi w trudnych czasach. Lepiej, pełniej oddane są postacie kobiet niż mężczyzn, bardziej ciekawią ich wybory, bardziej przejmują tragicznie często losy – ale to pewnie przez moją przynależność do omawianej płci.
Zdecydowanie najbardziej podobał mi się tom trzeci, wbrew utartemu schematowi, według którego im dalej w cykl, tym słabiej. Bardzo dobrze oddane były zwłaszcza wojenne dzieje bohaterów podczas hitlerowskiego najazdu. Szczególnie przejmująco czytało się o wrześniowej niepewności i dezorientacji, ale też o nadziei na szybkie zakończenie wojny. Mam wrażenie, że dawno nie czytałam tak sugestywnego obrazu początku II wojny światowej, bo zwykle główny nacisk kładzie się na lata okupacji i powstanie warszawskie. Było więc bardzo obrazowo i akurat tyle, ile potrzeba, żeby zarysować tło dla przeżyć bohaterów. Podsumowując: dobrze przemyślana konstrukcja cyklu, nieźle prowadzeni bohaterowie i dość wciągająca fabuła sprawiają, że Cukiernia jest świetną książką i na długie zimowe wieczory, i na leniwy letni wypoczynek.
(Ocena: t. 1-2 – 4,5/6, t. 3 – 5/6)

15 kwietnia 2013

Osadnicy z Catanu

Rebecca Gablé
Osadnicy z Catanu (Die Siedler von Catan)
tłum. Julian Brudzewski
Wydawnictwo Sonia Draga, 2009
s. 776

Od razu zastrzegam, że gry, na podstawie której została napisana ta powieść, nie znam. To znaczy znam z opowiadań córki, która grywa, ale sama nie grałam. I troszkę się bałam, jak to wypadnie. Na szczęście nie było źle.
Grupa ludzi o cechach przypominających wikingów ma dość znojnego życia na północy, w zimnie, głodzie i zagrożeniu napadami ze strony sąsiadów. Prawie cała wieś postanawia zmienić klimat, wyruszając w dziewięć statków na poszukiwanie swojej ziemi obiecanej. Decyzja nie była łatwa, ponieważ do celu tej wyprawy w nieznane ma doprowadzić wędrowców sztorm, a na łaskę żywiołu zdać się ciężko. Większość jednak dociera do samotnej wyspy, w której rozpoznają mityczną siedzibę bogów – Catan. Pozostaje się tu urządzić, założyć gospodarstwa i podzielić pracę, żeby wykorzystać zdolności poszczególnych członków małej społeczności.
Osadnicy znaleźli idealne miejsce do życia: łagodny klimat, sprzyjający uprawie zbóż, bogate zasoby naturalne wyspy, dzikie konie i kozy, spokojne bydło – sielanka. Od pewnego momentu miałam nieodparte wrażenie, że czytam retrospektywną powtórkę z Tajemniczej wyspy Verne’a w wersji średniowieczno-wikińskiej – utwierdził mnie w nim nawet odzywający się z rzadka wulkan jako wyraz niezadowolenia Odyna i komunikacji z wierzącymi. Jako przeciwwaga dla idylli potrzebny był więc element destrukcyjny, żeby urozmaicić przygody, wszak o takim zwyczajnym życiu nudno się czyta w dzisiejszych czasach (no dobra, są jeszcze miłośnicy Buddenbrooków, i są pisarze, którzy mają tyle talentu, żeby się zbliżyć do kunsztu Manna ;)), wprowadziła więc autorka konflikt między najbogatszym niegdyś Olafem, inicjatorem wyprawy, a Candamirem, który objawił się w trudnych chwilach jako postać mogąca przewrócić dotychczasowe zwyczaje do góry nogami. Wystarczy przecież, że ktoś młody i rzutki inaczej myśli, chce zmian, pragnie czegoś nowego w nowym otoczeniu, żeby dotychczasowy nieformalny przywódca poczuł się zagrożony i zaatakował. Następuje więc nieunikniony podział społeczności na dwie grupy, do czasu, gdy Olaf sam się podkłada, ulegając grzesznej żądzy, i zostaje wykluczony z życia osady. Nowy układ sił w społeczności sprzyja zmianom prawa w zakresie sposobów rozwiązywania sporów. Nowe wyzwania są też sprawdzianem dawnych przyjaźni i powodem nawiązywania świeżych sojuszy, wzbudzając czasem niechęć, czasem podziw dla nowego, odważnego myślenia: „uważam za niedorzeczne trzymanie się tych tradycji, których jedyną wartością jest to, że istnieją od dawna” (s. 453).
Bohaterowie są bardzo różnorodni. Zapobiegliwy Olaf, dzięki mądrym posunięciom potrafiący się wzbogacić w każdych okolicznościach, a pomagający bliźnim tylko wtedy, gdy widzi w tym interes, jest jednocześnie tyranem dla swoich bliskich i okrutnikiem bez serca dla pozostałych. Jego przeciwieństwem jest Candamir, młody przywódca rodzinnego klanu, potrafiący poświęcić się w imię przyjaźni, pomóc, gdy potrzeba, zlitować się nad biedniejszym. Te cechy charakteru czynią go jednak słabym, ulegającym wpływom zewnętrznym, w spotkaniu z Olafem nawet lękliwym, co trochę zgrzyta i kłóci się z powszechnym obrazem stereotypowego wikinga-zabijaki. Jest też Sakson Austin, misjonarz, niewolnik, podstępnie i niepostrzeżenie wprowadzający nową, łagodną z pozoru wiarę do społeczności twardych i silnych. I postacie kobiet: piękna, zdecydowana i silna Siglind, podstępna i mściwa Gunda, dobra i łagodna, ale twarda Asta.
Osadników z Catanu czyta się szybko, fabuła, mimo powolności, z jaką się toczy, jest wciągająca, bohaterowie barwni, ale... Mam wrażenie, że czegoś jest tu za mało, że po tym, co istotne, autorka się tylko prześlizgnęła, traktując cały pomysł zbyt powierzchownie (swoją drogą byłby z tego niezły tasiemcowy serial). Bo nie wystarczy, że powieść zawiera elementy życia, wierzeń, zwyczajów, okraszone pokonywaniem przeciwności losu i przeciwstawianiem się wrednemu, nielubianemu bohaterowi. Nie wystarczy, że jest miłość i nienawiść, porwania i pogonie, walki i krwawe obrzędy. Potrzebne jest jeszcze coś, co to scali, zbuduje z ciekawych elementów interesującą całość – i tego mi trochę zabrakło. Czyta się więc dobrze, ale nie należy oczekiwać głębi, wystarczy nastawić się na wciągającą przygodówkę. Chociaż gdzieś w podtekście jest ostrzeżenie, jak groźna może być władza, rzeczywista czy urojona, i jak bezlitosnym narzędziem, wykorzystywanym przez sprytnych ludzi, jest religia, jakakolwiek wiara w moce nadprzyrodzone, manipulująca mniej świadomymi, ich lękami przed nieznanym, groźnym, innym, wykorzystująca zabobony i ciemnotę mas do realizacji własnych celów – władzy i bogactwa.
Powieść została wydana pozornie starannie. Niestety przeszkadzały mi liczne literówki i błędy składu, jak choćby bękarty. Zgrzytały niezręczności stylistyczne, niewyłapane przez redakcję i korektę, i irytowała forma niektórych imion: Hacon, Cnut, Fulc (ten odmieniany też przez c), chociaż do tego ostatniego można się od biedy po jakimś czasie przyzwyczaić.
(Ocena: 4,5/6)

● ● ●
„Można człowieka zmusić, żeby coś zrobił. Zapewne można go nawet zmusić, żeby powiedział wszystko, co się chce usłyszeć. Niezależnie jednak od użytych środków nie zdołasz nikogo zmusić, żeby w coś wierzył lub nie wierzył. Jeżeli chcesz zniszczyć czyjąś wiarę, musisz go zabić.” (s. 356)

11 kwietnia 2013

Houston, mamy problem

Katarzyna Grochola
Houston, mamy problem
Wydawnictwo Literackie, 2012
s. 608

Nie jestem fanką twórczości pani Grocholi. Dwukrotna próba zmierzenia się z jej powieściami skończyła się zniechęceniem i postanowieniem unikania na przyszłość. Cóż z tego, skoro wygrałam w konkursie jej nową, przyjemnie grubaśną powieść, w dodatku w unikatowej, numerowanej obwolucie. Wypadało chociaż spróbować, bez większych zresztą nadziei na wciągnięcie. I tu zaskoczenie – nie dość, że powieść mnie wciągnęła, to w dodatku tak mocno, że przeczytałam te sześćset stron niemal w jeden dzień. Zdecydowanie powieść trafiła w odpowiedni dla mnie moment.
Trzydziestodwuletni Jeremiasz, obciążony kredytem i dominującą matką, wychowującą go samotnie, odkąd chłopiec skończył 12 lat, po rozstaniu z miłością swojego życia i widowiskowym spaleniu mostów w pracy, musi poukładać sobie wszystko od nowa. Żeby było trudniej, codzienność zatruwa mu Szara Zmora, czyli sąsiadka z dołu, przy najmniejszym hałasie waląca szczotką w sufit, i Herakles, ukochany „ciułała” matki, darzący Jeremiasza nienawiścią czystą i nieskomplikowaną, z wzajemnością zresztą. Natomiast pomocą służą mu przyjaciele, wierni nie tylko w piciu, dzielący z nim pasje i rozumiejący bez pytania.
Bohater jest stereotypowym mężczyzną, skoncentrowanym na sobie, egoistycznie podchodzącym do otaczającej go rzeczywistości. Podczas tych kilku miesięcy, przez które mu towarzyszymy, ma okazję przejść przemianę, zrozumieć co nieco, poznać siebie i otaczające go kobiety, naprawić, co się da, dojrzeć i dorosnąć. Sporo jak na jednego słabego faceta, z tendencją do ściągania na siebie kłopotów. Jednak wizja beznadziei obecnego życia jest potężnym bodźcem do zmian. Zwłaszcza że co i rusz przypomina sobie same fajne chwile spędzane kiedyś z Martą, a z opowiadanych zdarzeń przebija bolesna tęsknota za tą jedyną, ukochaną kobietą. Zabawne nieporozumienia wprowadzają do powieści szczyptę lekkiego humoru, a przekonanie Jeremiasza, że wie, o co chodzi, często kończy się komicznym qui pro quo – co, jako przestroga, że najpierw trzeba wysłuchać, potem zastanowić się, a dopiero na końcu wysnuwać wnioski, jest i cenne, i, wydawałoby się, oczywiste.
Narracja jest pierwszoosobowa, prowadzona przez Jeremiasza. Przyznam, że bałam się trochę takiego zabiegu, a to z powodu czytanej kiedyś książki Tomasza Mirkowicza, dobrego skądinąd pisarza i tłumacza, który zupełnie skopał niezły pomysł na powieść opisując wydarzenia z punktu widzenia kobiety. W Pielgrzymce do ziemi świętej Egiptu kompletne niezrozumienie psychiki odmiennej płci biło boleśnie po oczach, stanowiąc przestrogę na przyszłość przed sięganiem po podobnie skonstruowane książki. Jednak taka narracja w wykonaniu Katarzyny Grocholi wydaje się być znacznie lepiej dopracowana, na tyle, na ile jestem w stanie to ocenić z kobiecego punktu widzenia. Ciekawie byłoby dowiedzieć się, jak mężczyznom widzi się pod tym względem Houston, ale nie udało mi się namówić na lekturę męża, z którego zdaniem się liczę, chociaż nie zawsze się zgadzam. W każdym razie Houston czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, w czym nie przeszkadza też obecność pewnej dawki materiału do przemyśleń; trafne charakterystyki, głównie kobiet, mogą przysporzyć nam odrobiny refleksji. Powieść wydana jest starannie, niemal bez błędów (brak kropki tu i ówdzie czy nadmiarową spację można pominąć).
(Ocena: 4,5/6)

29 marca 2013

Straceńcy i buntownicy – czarne chmury nad Polską

Eugeniusz Paukszta
Straceńcy 
(t. 1: Welawa, t. 2: Trybun królewski)
Buntownicy 
(t. 1: Beczka Danaid, t. 2: Desperat)
Wydawnictwo MON, 1977-1978
s. 827 + 760

Można powiedzieć, że serialowo wychowałam się między innymi na Czarnych chmurach. Doborowa obsada (Pietraszak, Pietruski, Fetting, Seniuk i Starostecka) i szybka, bardzo dynamiczna akcja powodowały, że z niecierpliwością czekało się na kolejny odcinek. W pamięć zapadły mi szczególnie słowa piosenki śpiewanej przez komediantów, wzruszająco patriotycznej (tekst poniżej). Czułam jednak pewien niedosyt z powodu słabej znajomości tego okresu historycznego, a że były to czasy sprzed Internetu to i nie chciało się szukać i grzebać po słabo zaopatrzonych bibliotekach w małym miasteczku. Nadrabiam to teraz, przy okazji lektury dwóch powieści Paukszty, których akcja obejmuje okres poprzedzający rzeczywistość serialową (Straceńcy) i oddający czasy działalności pierwowzoru pułkownika Dowgirda – Krystiana Ludwika Kalksteina-Stolińskiego (Buntownicy). Niektóre niejasne dla mnie dotąd zakręty historii objawiły się w całej swej ponurej często pełni – ot, pożytek z czytania powieści historycznych.
Fabuła obu powieści Paukszty obraca się wokół spraw związanych z Prusami Książęcymi i ich zależnością od Polski. Koniec potopu szwedzkiego i traktat welawsko-bydgoski wprowadzają nas do siedemnastowiecznych Prus, będących najpierw lennem Polski pod rządami elektora brandenburskiego Fryderyka Wilhelma, później odrębnym państwem z opcją powrotu do Polski w razie wygaśnięcia dynastii rządzącej. Zapisy traktatu uderzyły mocno w przywileje pruskich stanów, co stało się powodem protestów i walki z tyrańskimi zapędami elektora. Trudności wewnętrzne i zewnętrzne Polski, jak i przepychanki dyplomatyczne związane ze zmianą zasad obierania królów elekcyjnych, uniemożliwiły udzielenie efektywnej pomocy mieszczanom i szlachcie pruskiej, broniącym się przed bezprawnie ustanawianymi podatkami i naciskami ekonomicznymi i politycznymi, jakie fundował im Fryderyk Wilhelm. Głównymi oponentami elektora byli: niezłomny Hieronim Roth ze strony mieszczaństwa i szlachcic generał Albrecht Kalkstein, ojciec pułkownika Ludwika Kalksteina.


Dobrze poznane i opisane tło ważkich dla przyszłości Polski wydarzeń jest dużym atutem obu powieści. Bogata jest również galeria postaci, zarówno historycznych, jak i fikcyjnych, żywo i prawdziwie odmalowanych: król Jan Kazimierz, dający sobą powodować, królowa Maria Ludwika, trzymająca w swych żelaznych rękach politykę państwa, potem król Michał Korybut Wiśniowiecki, najbardziej zainteresowany jedzeniem, zwłaszcza słodkości, magnaci i wielmoża, jako też prosta szlachta, prawa swoje znająca i dobrze ich pilnująca, biorąca przykład z góry, gdzie własny interes stoi przed dobrem państwa: „osobiste lub rodu dobro najwyższym dla każdego wielmoży prawem, reszta, o rzeczy publicznej, to jedno gadanie” (Buntownicy, t. 1, s. 48-49). Wzorują się panowie szlachta na magnatach i królu, który zwycięstw wywalczonych nie potrafi wykorzystać ku dobru ojczyzny, ziem polskich się pozbywa, ku zgorszeniu i przy protestach prawych szlachciców, albo zdrajcom wybacza, jak choćby Bogusławowi Radziwiłłowi, co solą w oku jest wielu: „wielkim i zdrada, i każde świństwo gładko mija, wszakoż małych o byle głupstwo łacno skracają o głowę” (Straceńcy, t. 2, s. 98). Książę Bogusław za to przedstawiony jest jako pięknoduch gładki, przez francuskiego masażystę wymuskany, zawsze według najnowszej mody paryskiej ubrany, piękne słówka prawiący, ale też twardy i okrutny, przed zdradą się nie cofający, jeśli takowa w jego interesie leży. I jak niektórzy nie mają wątpliwości, jaką drogą podążyć, tak inni pełni są wahań i gnębiących ich rozterek, bo okoliczności przysparzają trosk i wymagają trudnych decyzji, mających wpływ na wielu – nie jest od nich wolny nikt, kto pełniąc rolę przywódczą myśli o dobru innych, jak Roth zastanawiający się, „czy trafna jest droga, jaką wybrał, czy realne jest upieranie się przy zachowaniu starych praw i przywilejów, czy nie słuszniej byłoby za przykładem Wallenrodtów przyklasnąć elektorowi, uznać go najwyższym, jedynym władcą kraju i korzystając z przywilejów urzędu zorganizować sobie wygodne życie” (Straceńcy, t. 2, s. 386). Również wśród bohaterów fikcyjnych wiele jest postaci ciekawych, jak choćby Horusza, uosobienie prostego szlachcica, którego peregrynacje dają pretekst do poznawania spraw wielkich i małych, ważnych dla narodów polskiego i pruskiego; człek prawy, choć porywczy, szczery, do zdrady niezdolny, pierwszy do walki o cześć i chwałę ojczyzny, ale i od szklanicy nie stroniący, z głową mocną a rozsądną. Także jego towarzysze walk i wędrówek to postacie malownicze, do zwady gotowi, ale honorowi, o cześć dbający, spośród rycerstwa wielu krajów się wyróżniający: „polscy kawalerowie butniejszą mają od niemieckich fantazję” (Straceńcy, t. 2, s. 87). Również kobiece postacie przedstawione są ładnie, na czele z królową Marią Ludwiką i Barbarą Roth, córką przywódcy mieszczan królewieckich, do każdej wyprawy zdolną niczym mężczyzna.
Nie mógł uniknąć Paukszta podkreślenia roli chłopów w wojnie polsko-szwedzkiej, pokazując ich znaczący wpływ na wynik walk, pod dowództwem Czarnieckiego zmienionych w skuteczne narzędzie broniące kraju. Ale też wyraźnie zaznaczył różnice społeczne w stosunku warstw wyższych do niższych, ich pogardę i poczucie wyższości, usankcjonowane prawem od wieków respektowanym, widoczne w traktowaniu służby chociażby; nie do pomyślenia było, żeby chłop pańszczyźniany śmiał się sprzeciwić, wziąć do ręki broń, a w zadziwienie wprawiała panów chłopska umiejętność tą bronią władania. Również mieszczan uważała szlachta za niższy gatunek, krzywo patrząc na próby równego traktowania, a świeżo nobilitowanym za złe mając brak dwudziestu pokoleń szlacheckich przodków. Także sugestywnie przedstawił Autor sejm elekcyjny, na którym w przepychankach między trzema obcymi kandydatami wybrano niespodziewanie „Piasta” – Michała Korybuta Wiśniowieckiego.


Dwie obszerne dwutomowe powieści czyta się dość szybko. Przystępnie nakreślone tło historyczne pomaga zorientować się w realiach i uporządkować wiedzę o problemach Polski w XVII wieku. W prosty i klarowny sposób opisuje Paukszta przypadki wojenne i dyplomatyczne zabiegi, zdrady i rokosze, złotą wolność szlachecką i obrady sejmowe, przemowy i dysputy. Podoba mi się też język powieści, lekko stylizowany, tyle tylko, żeby podkreślić koloryt epoki i uwiarygodnić staropolszczyzną mowę, a nie nazbyt archaiczny, by przeszkadzał w swobodnym czytaniu i rozumieniu tekstu. (Trochę przeszkadzały błędy i literówki, zwłaszcza w Straceńcach, gdzie trafiły się takie kwiatki, jak „Sapiecha” i „tętęt”.) Obie powieści warte są przeczytania – dla wszystkich, którzy lubią historię prawdziwą jako tło wydarzeń opisanych.
(Ocena: 5/6)

● ● ●

Wspomniana piosenka, w Czarnych chmurach wykonana przez trupę komediantów:
Lasy i góry, łąki i wody,
lud pracowity i twardy,
Królu, w tym kraju więcej swobody
ma wróg podstępny i hardy.
Nie mogę śpiewać, bo serce pęka
i lutnia w rękę mnie pali!
Nie mogę nucić mojej piosenki,
Królu, gdy lud Twój się żali!
Hen na północy, gdzie bór liściasty,
pająk swe sieci rozwija
krzyż ma na plecach, nienawiść w sercu,
na ustach: Jezus, Maryja.
Nie mogę śpiewać, bo serce pęka
i lutnia w rękę mnie pali!
Nie mogę nucić mojej piosenki,
Królu, gdy lud Twój się żali!
Królu, mój królu, tam lud Twój ginie
i czeka Twojej miłości,
w prastarej polskiej, pruskiej krainie,
wróg się podstępnie rozgościł.
Nie mogę śpiewać, bo serce pęka
i lutnia w rękę mnie pali!
Nie mogę nucić mojej piosenki,
Królu, gdy lud Twój się żali!

27 marca 2013

Tylko Beatrycze zawsze była, jest, zawsze też będzie

Teodor Parnicki
Tylko Beatrycze
PAX, 1962
s. 410

Lata temu przeczytałam kilka książek Teodora Parnickiego, tych łatwiejszych w odbiorze. Jednak sława pisarza trudnego, wymagającego pewnego przygotowania czytelniczego, skutecznie zastopowała moje dalsze jego poznawanie. I niesłusznie. Fakt, jest to proza wymagająca, ale dla chcącego... I tak, przy okazji nieco zaokrąglonej rocznicy urodzin pisarza, sięgnęłam po jedną z bardziej znanych powieści – Tylko Beatrycze.
Kanwę powieści stanowi historia prawdziwa spalenia przez zbuntowane chłopstwo mnichów w klasztorze cystersów w 1309 roku i śledztwo w sprawie tegoż prowadzone na najwyższym szczeblu papieskim w Awinionie. W tle przewija się też sprawa zabójstwa króla polskiego, Przemysła II, w Rogoźnie, powiązana osobami tychże zakonników z późniejszymi wydarzeniami, sięgającymi daleko w przyszłość aż po czasy starań o koronę dla Łokietka. Opowieść snuje się przez życie i wędrówki wychowanka wieleńskich braci, objawiających słabość ojcowską do zdolnego Stanisława, syna młynarzówny, przez rozważania o jego winie, okazaną skruchę i pokutę, jako i kajanie się przed najwyższą władzą kościelną.
Wszystko to opisane jest, jak to u Parnickiego, w sposób logiczny, acz zawiły, z licznymi dopowiedzeniami, dygresjami i uściśleniami, a także daleko czasem odchodzącymi spekulacjami dotyczącymi zarówno działań, jak i myśli stron zainteresowanych dyskursem. W powieści nie ma typowej narracji, cała zawartość jest rozmową, dyskusją o tym, co było, jest, a może będzie – rozbudowanym labiryntem myśli i zdarzeń, z którego trzeba wyłuskać to, co istotne i oddzielić plewy od ziarna. Tylko Beatrycze jest też doskonałym przykładem na to, jak z wydarzeń mało znaczących, chyba że dla zainteresowanych bezpośrednio, czyli na przykład spalonych mnichów, którzy dla samych siebie mało znaczącymi z pewnością nie byli, jak z wydarzeń takich można zbudować opowieść trzymającą uwagę czytelnika, wzbudzającą zainteresowanie, chęć poznania dalszych dziejów Stanisława, jak i jego wcześniejszych dokonań czy tego, co dokonaniem być nie zdążyło, jak ostrzeżenie, które miał zanieść czternastolatkiem będąc do Rogoźna, a nie zdążył, przez co miał okazję poznać swoją Beatrycze w osobie królewny Ryksy Elżbiety, przyszłej królowej Polski i Czech.
W Tylko Beatrycze mają swe miejsce nie tylko rozważania historyczne, ale i teologiczne, różnego stopnia ważności, wśród których przewija się deliberowanie, czy Duch Święty tak naprawdę nie jest Duszycą Świętą, zawierającą pierwiastek kobiecy jako przeciwwagę do pozostałych dwóch w Trójcy zawartych pierwiastków męskich. Liczne są również nawiązania literackie i kulturowe, nie tylko do Dantego, przez jego muzę w tytule dzieła omawianego uwiecznioną, ale i do Iliady Homera, i do króla Artura, Graala strażnika, ku Avalonowi się kierującemu, dokąd i Stanisława, bohatera głównego, co niektórzy chcą wysłać jako do czyśćca Aligerusa. Ciekawe są też rozważania o roli każdego człowieka w świecie, w jakim funkcjonować mu przyszło, o zdolnościach przyrodzonych i nabytych, a także tych, którym nie dane było się rozwinąć, losu zrządzeniem: „kto na świat przyszedł z nadmiarem wyobraźni, a i z nadmierną też wrażliwością odczuć, przy tym z niespokojnym, choć niekoniecznie władnym rozumować poprawnie, umysłem – ma do wyboru szaleństwa popełniać na pergaminie albo we współżyciu z bliźnimi, a i z samym sobą” (s. 364-365).
Tylko Beatrycze jest powieścią złożoną, niełatwą w odbiorze, przez swą treść, jak i formę niecodzienną, wymagającą wzmożonej uwagi, namysłu i śledzenia nader często zmieniających się faktów przeszłych, wynikłych z pojawiania się w wyniku śledztwa nowych wyznań, zmieniających przeszłość odbieraną przez Stanisława na zupełnie inną jego przeszłość. Nawet miłość do Reiczki, wzajemna lub osamotniona, staje się iluzją jedynie, wydumaną w młodocianym umyśle i okrzepłą w prawdziwość trwałą. Wydarzenia się zapętlają, coraz to nowe fakty i wyobrażenia na wierzch wywołując, aż w końcu nie wie Stanisław Polak, Janem diakonem zwany, co za prawdę, a co za złudzenie wyobraźni szalonej uważać.
Taka to jest powieść, pomieszana, tajemnicza i mroczna chwilami przez nieodkryte sekrety i niepewne odkrycia, wymagająca spokojnej chwili, czasu do namysłu, chęci do przedzierania się przez mrok śledztwa, w którym więcej jest domysłów niż faktów niezbitych, więcej wywodów logicznych niż dowodów niepodważalnych. Dająca satysfakcję z rozgryzania poszczególnych elementów mozaiki i ten dreszczyk emocji, co jeszcze czeka bohaterów, jaki zwrot nagły losu jest im pisany. I zostaje czytelnik z materiałem obszernym do rozmyślań nad istotą człowieczeństwa, prawem do wolności, wiarą czy niewiarą w Boga – i sam musi zdecydować, jak dalej żyć z takim jarzmem, jak dźwigać swój los.
(Ocena: 5,5/6)

● ● ●
„[...] co naczelną jest właściwością barbarzyńcy? Niezdolność do odróżniania przenośni od dosłowności znaczeniowej!” (s. 160)
„A i w ogóle nie unoście się tak. Kto się unosi, wstyd takiemu uznać, że słuszności nie miał – stokroć bardziej jeszcze niż próbującemu przeczyć głosem spokojnym.” (s. 202)
„[...] łamać ciała, więc też woli, nikt tak wytrwale nie zdoła, jak właśnie czciciele duszy nieśmiertelnej, jako najwspanialszego z wszystkich tworów wszechmądrości i wszechmocy Bożej.” (s. 204)
„Tylko Beatrycze zawsze była, jest, zawsze też będzie.” (s. 315)
„I właśnie to: przeistaczanie się teraźniejszości w przeszłość, przyszłości najpierw w teraźniejszość, potem też w przeszłość, gdy już przyszłość inna jakaś zdąża do przeistoczenia się w teraźniejszość, by z kolei też się przeszłością stać – właśnie to, powiadam, pozbawia konieczność cech nieuniknioności i nieodwracalności, czyli umożliwia uwolnienie się od konieczności, z tym, że z kolei to, co było wolnością, przeistacza się w konieczność, by z dalszym czasu upływem też przestać nią być.” (s. 341)
„Naczelną właściwością władczości mądrej jest takie rozporządzanie ludźmi, nad którymi się ma władzę, jakie by było objawem mądrości też, nie zaś władczości samej jedynie...” (s. 349)

25 marca 2013

Śmiech ogra

Pierre Péju
Śmiech ogra (Le Rire de l’ogre)
tłum. Magdalena Pluta
Sic!, 2006
s. 266

Rozpoczęłam poznawanie twórczości Pierre’a Péju od lektury Siostrzyczki Ewy od kartuzów. Pamiętam, że ta cienka książeczka bardzo mi się spodobała, chociaż dziś już nie umiałabym powiedzieć o niej nic znaczącego. Trafiając na kolejną powieść tego autora spodziewałam się co najmniej podobnych wzruszeń.
Péju podzielił Śmiech ogra na dwie części. W pierwszej przeplatają się obrazy masowych unicestwień ludności Ukrainy podczas II wojny światowej z wydarzeniami toczącymi się dwadzieścia lat później w małym niemieckim miasteczku. Współudział w ludobójstwie wykrzywia psychikę mimowolnych sprawców, jeden z bohaterów, niemiecki oficer, lekarz „[...] cierpiał, nie mogąc sobie wyobrazić ludzkiej potworności na taką skalę. Możemy dopuścić do świadomości drogę krzyżową każdego człowieka z osobna, ale nigdy w masie. Jeśli cierpienie jest masowe, staje się abstrakcyjne. Ludzkość w ogóle, ludzkość podlegająca masowo eksterminacji wymyka się naszemu współczuciu.” (s. 69), żołnierze próbujący ratować ukraińskie dzieci i patrzący na śmierć ich matek muszą jakoś sobie poradzić z traumą uczestnictwa w tym procederze, próbować normalnie żyć, zakładać rodziny, płodzić dzieci. Nie każdemu się to udaje, doprowadzając do powojennych tragedii. Ciągle przebija się w ich świadomości bajka o ogrze, który tak mocno trzymał dzieci, że aż je udusił – i nie mógł już wykorzystać. I obraz Boga wokół morza cierpienia, trudny i niemożliwy, wymazany z prawa do istnienia, bo „świat nie jest niczym innym jak wysiłkiem, jaki Bóg podejmuje, aby się samemu unicestwić, przejęty zgrozą nad własnym Dziełem Stworzenia... Świat, ze wszystkim, co się na nim dzieje, nie jest niczym innym jak samobójczym gestem Boga, który usiłuje jeszcze trochę bardziej zepsuć swoje ohydne dzieło, zrujnować własną boskość. Wielki stos rupieci Boga, który usiłuje z tym skończyć.” (s. 76). Zdarzają się chwile, które zaważą na przyszłym życiu. Dla Paula i Clary, powojennych dzieci, ważna okazała się taka chwila przypadkowego spotkania, wiążąc ich na całe życie tajemnym, niewyjaśnionym przyciąganiem, sięgającym głęboko wstecz i daleko w przyszłość.
Część druga jest poszukiwaniem sensu życia, swojego miejsca na ziemi, drugiej połówki pomarańczy. I rozliczeniem z przeszłością niewyjaśnioną, dla Paula związaną silnie z tragiczną śmiercią ojca, jakoś podświadomie kojarzoną z jego udziałem we francuskim Ruchu Oporu. Paul i Clara, dzieci uczestników wojennych zdarzeń, spotykają się zrządzeniem losu, ciągną ku sobie i odpychają, skazani na mijanie się w życiu. Chociaż przez chwilę wydaje się, że może młodzieńcze zauroczenie, fascynacja pełna zuchwałości i niezręczności przekształci się w miłość, potrzebę bycia blisko siebie. Jednak niecierpliwość Clary, niemożność ustania w miejscu, i poszukiwania Paula niszczą to, co się na dobre nie zaczęło. Paul w końcu znajduje swoją niszę w świecie tworzenia. Wyraża siebie w rzeźbach, tak jak Clara w fotografiach, szukając głębi ludzkiego cierpienia na wojnach, w kolejnych potyczkach kolejnych skłóconych nacji.
Jest w tej powieści znacznie więcej niż wynikałoby z niezbyt dużej jej objętości. Jest treść obszerna i ważna dla istoty człowieczeństwa. Jest cena za udział w wojnie i nadzieja na przyszłe, lepsze życie. W rozliczeniu trzeba jednak uwzględnić spotkania po latach, nawet jeśli nie samych uczestników zdarzeń, to ich potomków, którzy ciągną bagaż doświadczeń własnych i swoich ojców i muszą się z nim uporać na swój własny sposób, poszukując drogi do celu i miejsca, w którym znajdą spokój duszy. Żeby móc przeżywać „każdego dnia cud kolejnego dnia” (s. 198). To powieść dojrzała i niełatwa, wymagająca uwagi i namysłu. Nie każdemu się spodoba, ale niektórych oczaruje.
(Ocena: 4,5/6)

● ● ●
„Wadą wielkich zbiorowych porywów jest to, iż wytwarzają złudne przekonanie, że każda indywidualna twórczość robi się śmieszna. Wyjątkowe dni nie niwelują normalności: ustanawiają normalność wyjątku.” (s. 156)
„Wojna to nie tyle bitwy, ile niewyobrażalna niegodziwość ludzka.” (s. 166)
„W bloku zła są zawsze jakieś szczeliny dobra.” (s. 238)

21 marca 2013

Śmierć i jego terminator

Terry Pratchett
Mort (Mort)
tłum. Piotr W. Cholewa
Prószyński i S-ka, 1996
s. 260

Nawet Śmierć potrzebuje czasem urlopu. Zwłaszcza że słyszał o przyjemnościach spędzania wolnego czasu, czy to na łowieniu ryb, czy podczas tańca, czy nawet upijając się ze smutku z przygodnym barmanem jako obiektem do zwierzeń. Nic dziwnego, że i główny strażnik klepsydr Świata Dysku zapragnął poznać, ile dobrego wyniesie ze spędzenia czasu na czymś innym niż machanie kosą. Aby sobie jednak na to pozwolić, musi zatrudnić kogoś, kto go zastąpi – najmuje więc terminatora, który po krótkim przeszkoleniu podejmuje rolę zastępcy Śmierci.
Mort jest wiejskim nieudacznikiem, niezgrabnym, długonogim nastolatkiem, który niepokoi rodziców swoją nieporadnością. Uznają, że najlepiej oddać go do terminu. Tyle że nikt go nie chce. Oprócz Śmierci. Mistrz i uczeń zaskakująco dobrze się dogadują. Do czasu, gdy okazuje się, że Mort, otrzymawszy standardowe zadanie oddzielenia duszy od ciała, zlitował się nad młodością i urodą księżniczki ocalając jej życie. I tym samym zachwiał osnową istnienia. Konieczne staje się podjęcie działań zmierzających do ratowania świata przed groźnymi konsekwencjami samowoli Morta. To element klasycznej baśni o uczniu czarnoksiężnika. Młody terminator uczy się pilnie, przejmując nawet sposób zachowania od mistrza, ale lekkomyślnie nie umie przewidzieć konsekwencji swoich czynów. Jest jednak na tyle odpowiedzialny, by spróbować naprawić to, co zepsuł.
Nie tylko Mort jest tu głównym bohaterem. Równie ważną, o ile nie ważniejszą postacią jest Śmierć – dostojny, poważny, choć nieco kościsty, zakapturzony osobnik w czerni, mówiący wielkimi literami. Musi robić mocne wrażenie. Które jednak trochę niweczy imię jego konia – Pimpuś. Takie sympatyczne, swojskie imię, dobre dla każdego domowego zwierzątka. Nie tylko imieniem konia wyłamuje się Śmierć gminnym wyobrażeniom o grozie i potędze odbieracza ostatniego tchnienia. Również zamiłowaniem do kotów i ciekawością świata, objawiającą się eksplorowaniem nieznanych obszarów działalności człowieka. Śmierć sprawia tak sympatyczne wrażenie, że łatwo zapomnieć o jego ostatecznej roli. Wszystko jednak do czasu.
W Morcie jest i zabawnie, i poważnie. Komiczna strona powieści oswaja z tematyką śmierci, poważna nie pozwala jej zlekceważyć. Trochę uwag o mijaniu czasu i wierzeniach też każe zastanowić się, co robimy tu i teraz, a co nas może czekać po drugiej stronie kosy. Tradycyjnie już każdego zachęcam do zasmakowania przygody z płaskim światem – można znaleźć tu swojego ulubionego bohatera i spędzić z nim niezapomniane chwile.
(Ocena: 5,5/6)

19 marca 2013

Babcia Weatherwax po raz pierwszy

Terry Pratchett
Równoumagicznienie (Equal Rites)
tłum. Piotr W. Cholewa
Prószyński i S-ka, 2003
s. 198

Wiadomo, że na Niewidocznym Uniwersytecie mogą studiować wyłącznie mężczyźni. Taka jest tradycja. Po prostu. Problem pojawia się, gdy na skutek pośpiechu czy pomyłki spadkobiercą laski umierającego maga zostaje dziewczynka. Wprawdzie ósma córka ósmego syna, ale jednak dziewczynka. Przeciwni jej magicznej edukacji są początkowo wszyscy, nawet babcia Weatherwax, która usiłuje skierować drzemiącą w Eskarinie moc na zioła i głowologię, charakterystyczne w działalności wielu czarownic, a Babci w szczególności. Przychodzi jednak moment, że nawet ta doświadczona czarownica musi przyznać, że potrzeba tu innego nauczyciela, więc wyrusza z Esk i jej laską do Ankh-Morpork.
W Równoumagicznieniu pierwszy raz spotykamy wiedźmy, moje ulubione bohaterki Świata Dysku. Najlepiej scharakteryzowana jest oczywiście Babcia Weatherwax, jeden (jedna?) z trzech filarów wśród czarownic. Początek jej drogi z Ramtopów do wielkich wydarzeń w Ankh-Morpork nie jest łatwy. Jak każdy krok w nieznane i ten musi Babcia okupić sporą dawką samozaparcia, przełamać własne wątpliwości i obawy i wykorzystać znajomość ludzkiej psychiki, aby przedrzeć się tam, gdzie tradycja nie pozwala, przez sztywne i bezmyślne jej przestrzeganie. A potencjał niewątpliwie posiada. Gdzie trzeba, stosuje głowologię, a jeśli to nie wystarcza, sięga po bardziej wybuchowe, magiczne środki. Bo to mądra kobieta jest. Zna się na psychologii człowieczej, chociaż słowo „psychologia” nie jest jej zapewne znane. Umie też pomanipulować mężczyznami, żeby osiągnąć cel niemożliwy do osiągnięcia wprost. Mimo że ci mądrzy mężczyźni, magowie, są hmm, mądrzy. Bo Równoumagicznienie jest też o wiedzy. Tej nabywanej w toku studiów, która potrafi wiele wytłumaczyć, i tej intuicyjnej, którą się ma w sobie, jak magia na przykład. I ich wzajemnym przenikaniu się i trudnych relacjach. Tak bywa.
Jest w tej powieści to, czego u Pratchetta zwykle nie brakuje, czyli przedni humor (parskałam wiele razy), w miarę interesująca akcja (chociaż nie tak dynamiczna jak w dwóch pierwszych częściach) i to, co sprawia, że jego książki chcą być czytane wielokrotnie (pewnikiem jakieś czarowanie), czyli ponadkulturowe problemy podane w formie strawnej i dającej do myślenia. Ogólnie: jest magia w codzienności i codzienność w magii, a od nas tylko zależy, co z niej zaczerpniemy i jak wykorzystamy.
(Ocena: 5/6)

● ● ●
„Czasami trzeba robić to, co nam dyktuje życie.
„Rzeka płynęła leniwie jak śledztwo.”
„W świecie cieni idee są rzeczywistością.” 
„Często upamiętnia to niewielka tablica pamiątkowa głosząca, że wbrew wszelkiemu ginekologicznemu prawdopodobieństwu ktoś bardzo sławny urodził się na ścianie.”
„Magia jednak ma w zwyczaju czekać w ukryciu niby grabie leżące w trawie.”
„Babcia przygryzła wargę. Nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować w stosunku do dziecka. Dzieci uważała – przy tych rzadkich okazjach, kiedy w ogóle o nich myślała – za coś pośredniego między ludźmi a zwierzętami. Znała się na niemowlakach: z jednego końca trzeba lać mleko, a drugi utrzymywać w czystości. Dorośli są jeszcze łatwiejsi, bo sami się karmią i myją. Ale pomiędzy jednymi a drugimi istniał świat, którego nie próbowała nawet zrozumieć. O ile się orientowała, należy tylko pilnować, żeby nie złapali czegoś groźnego, i mieć nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.”
„– Jeśli nie możesz się nauczyć jeździć na słoniu, naucz się przynajmniej jeździć konno.
– Co to jest słoń?
– Rodzaj borsuka – wyjaśniła Babcia.
Nie dzięki przyznawaniu się do ignorancji od czterdziestu lat cieszyła się sławą znawczyni natury.”
„Doskonale wiadomo, że istotnym warunkiem sukcesu jest brak wiedzy o niemożliwości tego, co człowiek próbuje osiągnąć. Osoba niezdająca sobie sprawy z szansy porażki może być kijem wepchniętym w szprychy roweru historii.”
„Był głupi, owszem, w ten szczególny sposób, w jaki bywają głupi bardzo mądrzy ludzie. Miał tyle taktu, co lawina i tyle egocentryzmu, co tornado, ale nigdy nie przyszłoby mu na myśl, że dzieci są dostatecznie ważne, by zachowywać się wobec nich nieuprzejmie.”
„Bywają też istoty tak potworne, że nawet ciemność się ich lęka.
Większość ludzi nie ma o tym pojęcia. I bardzo dobrze, ponieważ świat nie mógłby normalnie funkcjonować, gdyby wszyscy leżeli w łóżkach z kołdrami naciągniętymi na głowy.”
„Rzeczywistość powróciła i starała się udawać, że ani na chwilę nie odchodziła.”

15 marca 2013

Magia w świecie Dysku

Terry Pratchett
Kolor magii  
(The Colour Of Magic)
Blask fantastyczny 
(The Light Fantastic)
tłum. Piotr W. Cholewa
Prószyński i S-ka, 2002
s. 245 + 236



Już od pewnego czasu nosiłam się z zamiarem powrotu do pratchettowego Świata Dysku. I dobrze, bo okazało się, że z pierwszych tomów mało pamiętam. A pamiętać warto, bo seria jest fantastyczna. Nie tylko z racji przynależności gatunkowej, ale i ze względu na ogólnie wysoką klasę powieści Pratchetta.
Dwie pierwsze części cyklu najlepiej czytać ciągiem, bo dotyczą jednej akcji, prowadzonej przez te same główne postacie. Już w Kolorze magii poznajemy bohaterów, którzy będą się pojawiać w kolejnych tomach, przede wszystkim maga-nieudacznika Rincewinda, turystę Dwukwiata, przypominającego utrwalających wszystko na zdjęciach Japończyków, i jego podróżny kufer, zwany Bagażem. Przewijają się też magowie, bogowie i stwórcy, trolle i bohaterowie, jak również Śmierć i Patrycjusz. Zaraz na początku Rincewind i Dwukwiat zostają związani ze sobą przez Los i Patrycjusza, wielokrotnie wpadają w tarapaty zdawałoby się bez wyjścia, co jest doskonałą okazją do pokazania różnych smaczków dyskowego świata, krańcowych niebezpieczeństw, ingerencji bogów, zarówno wielkich jak i tych pomniejszych, irytacji bohaterów, którym się wydaje, że wiele znaczą, jak i pomocy barbarzyńców i trolli, którym przepowiedziano nadejście Rincewinda. Jeszcze nie wszystko jest tak bogate w szczegóły, jak w późniejszych częściach, ale już widać ogólny, dobrze przemyślany zarys specyficznego świata dysku.
Od pierwszych stron można zakochać się w stylu Pratchetta, pełnym trafnych sformułowań świadczących o dużej spostrzegawczości i dystansie Autora do rzeczywistości, charakteryzującym się ogromnym poczuciem humoru, wzbudzającym śmiech. Bo po prostu trzeba się uśmiechnąć czytając na przykład o minach Bagażu, który, chociaż nie posiada twarzy, a więc oczu ani ust, potrafi sprawiać wrażenie groźnie patrzącego i chcącego pożreć delikwenta, który śmiał wejść w drogę jego panu. Bawią rozterki Stworzycieli zastanawiających się, co było pierwsze: Słowo czy Jajko? Nie można nie docenić zabawnych dialogów, pełnych gagów i kulturowych skojarzeń czy nawiązań do naszej rzeczywistości. Niesamowita wyobraźnia Autora zapełnia Świat Dysku postaciami, zwyczajami i gadżetami, będącymi karykaturą naszego, tak znajomego, że aż nudnego już świata. Przydaje się spojrzenie na samych siebie w krzywym zwierciadle, bezlitosnym i obnażającym ludzkie przywary. Lektura dla każdego.
(Ocena: 4,5/6)

13 marca 2013

Dzień Wskrzeszenia

Andrzej Pilipiuk
Operacja „Dzień Wskrzeszenia”
Fabryka Słów, 2006
s. 491

Wiele jest powieści wykorzystujących motyw podróży w czasie. Podróże podejmuje się, by naprawić błędy przeszłości czy zlikwidować przyszłego mordercę, a przy okazji pozyskać materiał do badań historycznych na żywym materiale. Do tej kategorii należy też Operacja „Dzień Wskrzeszenia”, która w lekki i przystępny sposób przybliża czytelnikowi problemy wiążące się z takimi podróżami, jak i epoki, do których trafiają czasonauci.
Świat po wojnie atomowej nie jest przyjemnym miejscem do życia. Z wielomiliardowej ludzkości pozostały nędzne resztki, ale utrzymuje się władza w poszczególnych krajach i prowadzone są badania nad poprawą losu ocalałych. Wśród jednostek prowadzących takie badania jest tajny Instytut Fizyki Doświadczalnej w Warszawie, w którym testuje się moduł do przemieszczania się w czasie. Jako króliki doświadczalne używani są coraz młodsi uczestnicy, spełniający określone warunki psychofizyczne, trenowani i przystosowywani do radzenia sobie w zmieniających się realiach historii dawno przeszłej.
Powieść Pilipiuka jest trzymającą w napięciu, wartko prowadzoną, dynamiczną historią fantastyczną. I to w zasadzie wszystkie jej zalety. No dobrze, trochę lepiej wyjaśnia istotę podróży w czasie, paradoks dziadka i efekt motyla niż na przykład Marcin Ciszewski w swoich powieściach z cyklu www, traktując te ograniczenia z większym szacunkiem dla możliwych skutków. Jest jednak bardziej powierzchowna, jakby autorowi nie chciało się dopracować niektórych szczegółów. Wprawdzie ładnie zostały przedstawione realia dziewiętnastowiecznej Warszawy, ale nie do końca czuje się jej ducha – nie sposób zapomnieć, że czyta się powieść lekką i nieskomplikowaną. Podobnie, a nawet jakby mocniej i to nie tylko przez czas, jaki dzieli nas od tej epoki, oddaleni jesteśmy od Polski siedemnastowiecznej, z epidemią dżumy zbierającą krwawe żniwo (taka zaraza, tyle że średniowieczna, lepiej pokazana została w Księdze Sądu Ostatecznego Connie Willis). Instytut sprawia wrażenie kierowanego jakby nie do końca z głową, szkolenie nowych podróżników wydaje się mocno niedopracowane, a przypadków i niespodzianek jest jakby trochę za dużo – gdyby ktoś chwilę pomyślał, mógłby sporą ich część wyeliminować. Bohaterowie też nie wypadają najlepiej: wielokrotnie musiałam się cofnąć, żeby sprawdzić, kto daną kwestię wypowiada, bo charaktery są za mało zindywidualizowane i w mowie, i w rysunku postaci, przez co trudno ich rozpoznać przy normalnym, płynnym czytaniu.
Mimo powyższych niedociągnięć powieść można przeczytać, jak już wpadnie w ręce. Nie jest gruba, chociaż sprawia takie wrażenie przez dość dużą czcionkę i ładne, słusznych rozmiarów marginesy, ale staranne wydanie jest dodatkową jej zaletą, zwłaszcza że korekta tym razem się postarała, bo oprócz „za wyjątkiem” i złego przeniesienia „in-aczej” nie zauważyłam błędów (mogła na to wprawdzie wpłynąć szybkość czytania, ale nie bądźmy drobiazgowi). Lektura na weekend, lekka, łatwa i przyjemna, niewnosząca nic do życia, ot, zapewniająca spędzenie wolnego czasu na ulubionej czynności.
(Ocena: 4,5/6)

7 marca 2013

Samira i Samir

Siba Shakib
Samira i Samir (Samira & Samir)
tłum. Barbara Tarnas
Muza, 2005
s. 277

Współczesny Afganistan, Hindukusz, wieloletnia wojna, zmieniający się przeciwnicy – to tło powieści Siby Shakib. I ludzie, którzy żyją jak przed wiekami, nie znając zdobyczy cywilizacji. To świat podstawowych potrzeb i najbardziej oczywistych sposobów ich zaspokajania. Świat siły i zręczności, w którym prym wiodą mężczyźni, a kobiety traktowane są jako mało istotny dodatek, narzędzie do zajmowania się gospodarstwem i rodzenia, najlepiej synów. Świat, w którym tradycją o sile prawa jest to, że pierworodnym dzieckiem Komendanta musi być chłopiec. Świat boga surowego i jego przedstawicieli, nadużywających swego autorytetu do legitymizacji władzy mężczyzn nad słabszą płcią. Świat, w którym relacje między małżonkami zaburzone są przez wybujałe męskie ego i kobiece poczucie niższości, utrwalane przez wieki. Świat pełen braku wykształcenia i ignorancji, która za płeć dziecka obwinia kobietę. Świat, w którym „życie dziewcząt jest karą” (s. 163).
W tym świecie pojawia się Samira – dziewczynka, która powinna być chłopcem. I która jest chłopcem, dopóki nie uświadomi sobie, że coś z nią jest nie tak. Wstrząs, jaki to ze sobą przyniesie, spowoduje, że Samira przestanie mówić. Żeby nie mogła zdradzić narzuconej jej tajemnicy. Żyje w zakłamaniu, podtrzymuje iluzję, by zaspokoić oczekiwania otoczenia, sprostać żądaniom ojca, być chłopcem, a potem mężczyzną, zdolnym bronić i chronić. Od tej pory dziewczynka-chłopiec będzie chłonąć świat całą sobą. I będzie zadawać sobie pytania, setki pytań. O słowa, prawdę, winę. Przede wszystkim o winę. Ojca, matki, swoją. To kobietę obarcza się winą za wszystko, co może się zdarzyć. A kobieta przyjmuje tę winę, bierze ją na siebie, nauczona doświadczeniem matki, babki i prababki. Ale mężczyzna zdaje sobie sprawę, kto faktycznie tę winę ponosi, dlatego wstydzi się i nienawidzi – za swój strach, ból i darowane życie, za tradycję i boga, który dał ludziom taki porządek świata. Ulega temu porządkowi wbrew sobie, wbrew własnym potrzebom i utajonym chęciom, zadaje gwałt własnej duszy, by wreszcie kiedyś uświadomić sobie: „widziałem, jak moja matka postradała rozum, widziałem, jak mój ojciec utracił honor, dlatego że nie kierowali się sercem, tylko zawsze robili to, czego oczekiwali od nich inni ludzie, religia, tradycja, mułła czy ktokolwiek.” (s.172). I wychowuje kolejne pokolenia chłopców, by byli silni, szybcy i odważni. Wychowuje ich dla walki – gdy staną się mężczyznami, pójdą na wojnę, zabijać Rosjan, talibów, cudzoziemców. Jak Komendant, a wcześniej jego ojciec. Wojna jednak okalecza, czasem odbierając życie, czasem członki, a czasem zabijając cząstkę każdego, kto uniesie broń, by odebrać życie innemu. Rządzi jednak przymus, bo „także mężczyźni nie są wolni. Gdyby byli wolni, nie potrzebowaliby odbierać wolności kobietom. Ten, kto jest wolny, nie musi nikomu innemu zabraniać być wolnym.” (s. 233).
Czasem uda się wyrwać z błędnego koła ugruntowanej wiary i usankcjonowanej tradycji. Wbrew wszystkiemu i wszystkim, którzy myślą zachowawczo, w zgodzie z własną naturą – uwolnić się i żyć pełniej, znaleźć swoje miejsce i swoją rolę do odegrania, stawiając na kobiety: „Jeśli chce się zmienić cały lud, należy zaczynać od dziewcząt. To rozsądne: uczą się szybciej, a to, czego się nauczyły, przekazują dzieciom.” (Terry Pratchett, Niuch, Prószyński i S-ka, 2012, s. 179).
Samira i Samir to powieść o współczesnych afgańskich kobietach, tych biernych i tych silnych, dążących do zmian. Bardzo dobra powieść, wywołująca u czytelnika silne emocje, nie pozostawiająca obojętnym, dająca nadzieję. Warto przeczytać w odpowiednim momencie życia, niespiesznie i z uwagą. Uwagę przyciąga zresztą sposób pisania: i styl autorki, i układ książki – brak kresek dialogowych, brak wyraźnych miejsc wypowiedzi wymusza koncentrację przy czytaniu, a ważki temat tylko ją pogłębia. Dla wszystkich, którzy potrafią przejąć się niesprawiedliwością i nierównością ciągle obecną na świecie.
(Ocena: 5/6)

27 lutego 2013

Wieża Błaznów i tak dalej

Andrzej Sapkowski
Narrenturm, Boży wojownicy, Lux Perpetua
SuperNowa, 2002-2006
s. 593, 587, 560 (1740)

Zamek w Sternberku
Rok 2013 jest u mnie rokiem powtórek. Od jakiegoś już czasu nosiłam się z zamiarem odświeżenia sobie Trylogii husyckiej, chyba od chwili, gdy po raz kolejny wchłonęłam cykl o Wiedźminie i dostrzegłam w nim o wiele więcej niż przy pierwszym i drugim czytaniu – to reguła, że każde kolejne spotkanie z dobrą książką obfituje w nowo dostrzeżone myśli i pozwala docenić to, co głębiej schowane. Również trylogia o Reynevanie nie zawiodła mnie pod tym względem.
Most w Litovelu
Rzecz dzieje się podczas wojen husyckich, na Śląsku rządzonym przez wielu książąt z linii piastowskiej i w Czechach, gdzie ścierają się zwolennicy i przeciwnicy nowego rozumienia słowa bożego, w latach dwudziestych XV wieku. Czas akcji zbliżony jest do powieści Korkozowicza z cyklu o Czarnym, ale jakże inaczej pokazany. Nie ma tu idealnych bohaterów, nie ma idealnych akcji – nie wszystko się udaje, jak było zaplanowane, a główne postacie często muszą się salwować ucieczką (może nawet zbyt często, co przejada się nieco, zwłaszcza w trzeciej części). Bohaterowie są prawdziwi, z krwi i kości, odmalowani z całym dobrodziejstwem inwentarza i we wszystkich odcieniach, a opisy historycznej rzeczywistości i miejsc, po których przemieszczają się tabuny postaci wszelakich, realnych i wymyślonych przez autora, są tak sugestywne, że aż czujemy zapachy, nie zawsze piękne, i słyszymy odgłosy życia, bywa że bolesne, jak wrzaski torturowanych czy skwierczenie palonych heretyków – cały naturalizm w konwencji średniowiecza. Bywa niepięknie, jak w życiu, ale są i momenty ładne, śmieszne, ironiczne, sarkastyczne. Jest idealizm, oddanie się działaniu wbrew wszystkim przeszkadzaczom, i jest interesowność, przesadne umiłowanie pieniędzy, walka w imię własnego dobra, bez liczenia się z opinią innych i bez troski o obcych. Są też przejawy fanatyzmu, który pomoże strawić każdą myśl, odstającą od równo przyciętego szablonu, i który posłuży się każdym sposobem, choćby najgłupszym (jak na przykład list od Chrystusa czytany na rynku miejskim), by spróbować pognębić przeciwnika myślącego odmiennie.
Zamek w Bouzovie
Wiele zarzutów słyszałam o Trylogii husyckiej, ale mnie i tak się ona podoba. Lubię pisanie Sapkowskiego, jego erudycję, zręczność wplatania informacji w fabułę, bawienie się słowem, konwencjami i anachronizmami. Ta historyczno-fantastyczna trylogia ma w sobie dostatecznie dużo historii i akurat w sam raz magii, żeby przyciągnąć czytelnika, który lubi i jedno, i drugie. No i nie znudzić go przesadą w którąś stronę. Poza tym Sapkowski bardzo ładnie, często ironicznie, pisze o absurdalnej dla mnie motywacji wojen religijnych – wyrzynanie się w imię jakiegoś bóstwa, zwłaszcza dobrego i miłosiernego w założeniu, jest samo w sobie dostatecznie głupie, by irytować każdego czytelnika, nie stroniącego od przemyśleń. Na świecie jednak bywa dostatecznie wielu fanatyków, żeby wojny, zwłaszcza religijne, się zdarzały. Wątpiących i zniesmaczonych Trylogią husycką zachęcam do zapoznania się z wywiadem Stanisława Beresia przeprowadzonym z Andrzejem Sapkowskim i wydanym pod tytułem Historia i fantastyka – wtedy wiele się wyjaśni, a co nieco okaże się nawet sensowne i ciekawe.
(Ocena: t. 1 – 5/6, t. 2 – 5/6, t. 3 – 4,5/6)