Przypadkiem trafiła mi w ręce powieść Luanshyi Greer Kto sieje wiatr. Określenie jej jako sagi zapowiadało sporą dawkę przyjemnego czytania, ponieważ uwielbiam powieści długie i wielotomowe, przywiązując się do bohaterów i traktując ich jak dobrych znajomych. Osadzenie akcji na terenach południowej Afryki było dodatkowym atutem, gdyż lubię ten rejon, jego dziką przyrodę itp. Troszkę się jednak rozczarowałam.
Saga obejmuje dzieje czterech pokoleń rodziny francuskiego osadnika, Jacquesa Bouvilliers, rodziny, która przez kilkadziesiąt lat toczyła walkę o przetrwanie na afrykańskiej ziemi, uprawiając winorośl, borykając się z przesądami i uprzedzeniami, walcząc z bronią w ręku o swój naród, religię i ideały. Luanshya Greer ukazała dziewiętnastowieczny Kraj Przylądkowy poprzez losy ludzi związanych ze sobą więzami rodzinnymi, przez sąsiedztwo czy rasę. Surowa kraina, tętniąca życiem, dopiero czeka na odkrywców złota i diamentów, a przecież już ścierają się tu interesy angielskich kolonizatorów, Burów i rdzennych mieszkańców Afryki – i każda z tych grup uważa tę ziemię za swoją i gotowa jest walczyć w jej obronie do końca.
Ludzie uwikłani w środowiskowe i rasowe uprzedzenia nie potrafią pogodzić się z rzeczywistością, w której przyszło im żyć. Miłość białego mężczyzny do kolorowej kobiety jawi im się jako coś obrzydliwego, a śniady owoc takiego związku jest plamą na honorze całej rodziny. Robią więc wszystko, by się tej skazy pozbyć, bez wahania płacą nawet najwyższą cenę. Trwają w kłamstwie, które usidla ich i ich rodziny, a odkrywane jest zbyt późno, by zmienić coś trwale i dać prawdziwe szczęście.
Czas i miejsce akcji powieści Greer znane mi są z licznych powieści Wilbura Smitha (część z nich opisałam wcześniej), ale, mimo że ukazują podobne warunki i takie same konflikty, różnią się tempem i intensywnością przeżywania lektury. W pisarstwie Luanshyi Greer znać kobiecą rękę, cechuje je delikatność i wyczucie, dla autorki ważniejsze są uczucia i tajemnice skrywane w duszach wrażliwych bohaterów. Nie ma tu, jak u Smitha, krwawych polowań, setkami ubijanych zwierząt, bitew spływających hektolitrami posoki – wszystko jest bardziej stonowane, rozmyte, a przez to nawet jakby mniej realistyczne. Nie jest to złe pisarstwo, chociaż chwilami ociera się o gatunek zwany pogardliwie romansidłem, ale wolę jednak bardziej „męskie” wydanie południowoafrykańskiej kolonizacji.
(Ocena: 4/6)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Będzie mi miło, jeśli zostawisz komentarz dotyczący posta. Komentarze zawierające linki promujące inne strony nie będą zatwierdzane.
Dziękuję! :)