30 września 2012

wrzesień 2012 – podsumowanie

Kilka bardzo dobrych i rozkosznie grubaśnych powieści to jest to, co nutinki lubią najbardziej na progu jesieni. We wrześniu rozbijałam się po świecie – byłam w wojennej Europie, w Chinach i USA początku ubiegłego wieku, w XX-wiecznej Australii i Afryce, XIX-wiecznej Rosji oraz XVII-wiecznej Turcji. Takie podróże są inspirującą przyjemnością.
Jak zwykle lista przeczytanych książek, uzupełniana na bieżąco, jest po prawej, w zakładce „przeczytane w 2012”.
● ● ●

Seweryna Szmaglewska, Dymy nad Birkenau
Jedna z klasycznych książek o holokauście. Pisana tuż po odzyskaniu wolności jest przejmującym świadectwem masakry, jaką ludzie zgotowali ludziom.
(Ocena: 5/6)

Lisa See, Na Złotej Górze
Obszerna powieść biograficzna z życia chińskich emigrantów w Stanach Zjednoczonych napisana przez jedną z młodszych przedstawicielek rodu – Lisę See. Kilka pokoleń przedstawicieli chińskiej rodziny, pracujących na chleb i coś więcej, poprawiających swoją sytuację finansową z dala od rodzinnej ziemi. Dużo faktów, sporo liczb, nieco sucha narracja, nie porywa tak jak inne powieści autorki, ale jest solidnym zbiorem faktów i interpretacji wydarzeń ważnych dla rodziny. Chociaż nie zachwyca to jednak można z przyjemnością dowiedzieć się kulisów życia mniejszości chińskiej na emigracji.
(Ocena: 4/6)

Bram Stoker, Dracula
Klasyka gatunku, dobrze znać, nawet jeśli fabuła jest tak bardzo oczywista, a wydarzenia do bólu przewidywalne. Dla wielbicieli wampirów lektura obowiązkowa.
(Ocena: 3/6)

Colleen McCullough, Ptaki ciernistych krzewów
(Ocena: 5/6)

Józef Hen, Królewskie sny
Schyłek panowania Władysława Jagiełły, jego małżeństwo z Sonką, długo wyczekiwane narodziny synów, walki z Krzyżakami. Trochę polityki, trochę spraw rodzinnych na najwyższym szczeblu, układy z sąsiadami. Bardzo realistycznie odmalowane postacie historyczne, wśród których na plan pierwszy wysuwa się Jagiełło, władca o dużej wyobraźni politycznej, jednocześnie bardzo ludzki, rozumiejący innych i przewidujący, z ogromnym poczuciem humoru (zresztą akcentów komediowych trochę jest, zdarzyło mi się kilka razy parsknąć śmiechem). Opowieść snuta jest przez nadwornego błazna Oleskę, co udanie wzbogaca narrację.
Po tak dobrej powieści próbowałam poczytać o innym królu, opisanym przez Hena, Stanisławie Auguście Poniatowskim, ale nie zmogłam. Mój przyjaciel król wydał mi się dużo mniej ciekawy, ale mógł na to wpłynąć mój brak zainteresowania historią XVIII wieku.
(Ocena: 5/6)
„Mieczem na pewno można rozkroić, ale zszyć trudno.”

Virginia Andrews, Kwiaty na poddaszu
Bardzo nierówna powieść, z niby-gotycką fabułą osadzoną w czasach prawie współczesnych. Początkowo wydaje się być powieścią dla młodszej młodzieży, które to wrażenie rozwiewa się z czasem wraz z rozwojem bohaterów. Literacko średnia, fabularnie chwilami bardzo wciągająca, ale niestety zbyt przewidywalna, żeby przynieść autentyczną przyjemność z czytania. Postacie zbyt czarno-białe – nieskazitelny ojciec, wredna babka, matka... to się jeszcze okaże. ;) Miałam wrażenie, że autorka sama nie wie, co chce przekazać (może nic?!), raczej szkoda czasu, lepiej sięgnąć po Dickensa, na którego zresztą przez Kwiaty... nabrałam ochoty – jakaś korzyść jednak wynikła z tej lektury.
(Ocena: 3/6)

Frederik Pohl, Człowiek plus
Średnia powieść SF z obszaru przygotowań do eksploracji obcych planet. Kolonizacja Marsa ma być receptą na przeludnienie Ziemi. Opublikowana w 1976, niestety trąci myszką, głównie technologiczną, co nieuniknione (jedyny na razie egzemplarz komputera plecakowego jest najnowocześniejszym wynalazkiem). Trochę lepiej wygląda rys psychologiczny zmienionego bohatera, samotnego przez swą cybernetyczną inność, odkrywającego nowe obszary doznań na eksplorowanej planecie. Powieść można sobie odpuścić.
(Ocena: 3,5/6)

Orhan Pamuk, Nazywam się Czerwień
Kolejne zderzenie kultur Wschodu i Zachodu, które tym razem Pamuk pokazał za pośrednictwem świata miniaturzystów, przedstawiając różne podejście do przedmiotów rysowanych w obu kręgach kulturowych – po świetnym Białym zamku ta powieść jednak rozczarowuje. Może jest nieco za długa, chwilami nużąca, chociaż spore partie tekstu czytałam z dużym zaciekawieniem. Najmniej ciekawy wydał mi się wątek kryminalny, na którym opiera się cała akcja, ale ja nie przepadam za zagadkami kryminalnymi, więc tu nie jestem obiektywna. Jakby tak skrócić o jakieś 100-150 stron, byłoby idealnie. Ogólnie niezła, można przeczytać.
(Ocena: 4,5/6)
„Nie tylko dla pieniędzy i sławy trudzimy się od rana do zmierzchu, a często całą noc przy świetle świecy, na kolanach, póki oczy nie odmówią nam posłuszeństwa. Ale i po to, by uciec przed ludźmi. Jednocześnie pragniemy, by ci, od których się odwróciliśmy, ujrzeli i docenili nasz wysiłek.” (WL, 2007, s. 241)

Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć
(Ocena: 5/6)

Gene Brewer, K-PAX
Niezła powieść, ale jak się wcześniej obejrzało film to już nie to. Zwłaszcza że w filmie świetnie grał Kevin Spacey – nie sposób uwolnić wyobraźni od jego kreacji Prota.
(Ocena: 4/6)

Artur Baniewicz, Smoczy pazur
Dotrwałam do 1/3 mniej więcej. Strasznie mnie ta powieść zmęczyła, a ani trochę nie wciągnęła. Aż nabrałam ochoty na jakieś lepsze fantasy.
(Ocena: 3/6)

Borys Akunin, Śmierć Achillesa
Po raz kolejny coś mnie podkusiło, żeby się wziąć za kryminał i po raz kolejny stwierdziłam, że to nie dla mnie. Nawet w takim sympatycznym wydaniu retro. Bo postać Fandorina jest bardzo ciekawa i dobrze opisana, ale to, kto zabił, ani trochę mnie interesowało. Dla miłośników gatunku cykl o Fandorinie jest jednak bardzo dobrą rozrywką.
(Ocena: 4/6)

Anna Gavalda, Ostatni raz
Bardzo ciepła, sympatyczna książeczka o spontanicznym spotkaniu czwórki rodzeństwa. Dominują tylko dla nich zrozumiałe żarty, humor i pogoda. Fajny przerywnik między cięższymi powieściami, zwłaszcza że objętościowo to maleństwo.
(Ocena: 4/6)

● ● ●

Realizacja projektów:
Nobliści – 1 (Pamuk)
Z półki – 2 (razem: 33/16)
Wyczekane – 4 (Dymy nad Birkenau, Kwiaty na poddaszu, Nazywam się Czerwień, Dzisiaj narysujemy śmierć)
W sumie (w miesiącu/w roku): 13/131

28 września 2012

Mój tydzień w Rwandzie

Dobry reportaż powinien tak ukazać rzeczywistość, żeby wstrząsnąć, kiedy należy, i wzruszyć, gdy okazja po temu. Wszystkie książki Wojciecha Tochmana, jakie miałam okazję przeczytać, te warunki spełniają. Przy czym największe wrażenie robią reportaże z wojny, tej z Bośni, Jakbyś kamień jadła, i tej z Rwandy, Dzisiaj narysujemy śmierć (Wydawnictwo Czarne, 2010).
Temat rwandyjskiego ludobójstwa nie był mi bliżej znany. Coś tam się słyszało, ale nie za dużo, czasem jakaś wzmianka rzuciła się w oczy, aż w końcu poczułam potrzebę dowiedzenia się nieco więcej. Pomógł mi w tym konkurs, przez który zaczęłam szperać w internecie i który ostatecznie wygrałam. Czekając na dostarczenie mi przez pocztę książki, „odrobiłam lekcję” oglądając trzy filmy na temat tragicznych wydarzeń sprzed osiemnastu lat: Hotel Ruanda (Hotel Rwanda, 2004, reż. Terry George), Podać rękę diabłu (Shake Hands with the Devil, 2007, reż. Roger Spottiswoode) i Strzelając do psów (Shooting dogs, 2005, reż. Michael Caton-Jones), dostępne na www.iplex.pl. Każdy z nich oceniłam na 8/10, bo wszystkie są bardzo dobre, ukazują te same wydarzenia z różnych punktów widzenia i uzupełniają się wzajemnie.
W 1994 roku, od kwietnia do lipca, na hasło „ściąć wysokie drzewa”, Hutu zabijali każdego przedstawiciela historycznie arystokratycznej mniejszości Tutsi, jak również sprzyjających im własnych współplemieńców. Przez te trzy miesiące zginęło co najmniej osiemset tysięcy ludzi, a niektóre źródła podają, że ponad milion. Ofiarom nikt oficjalnie nie pomagał, świat białych, byłych kolonizatorów, nie był zainteresowany w chronieniu życia członków afrykańskiego plemienia. Ten świat był wręcz oskarżany o sprzyjanie ludobójstwu, które pomagało rozwiązać problem przeludnienia małego, biednego kraju. Jednak na szczęście zawsze znajdą się ludzie, którzy ofiarują siebie, by pomóc, uratować, ukryć, nakarmić, przekazać wieści czy chociażby pochować. Nie wszyscy są na to gotowi, bo „w takiej sytuacji zagrożenia własnego życia, potwornego terroru i strachu, nie możemy żądać od każdego człowieka postawy heroicznej” (s. 116). Tochman daje nam poznać kilkoro ocalonych. Zachowuje się przy nich jak przyjaciel, który nie naciska, nie żąda odpowiedzi, ale jest tuż obok, gotowy na przyjęcie tego, co zechcą z siebie wyrzucić, co może im pomoże w pogodzeniu się z tym, co musieli przeżyć.
Nie wiem, czy dobrze zrobiłam najpierw oglądając filmy, bo przy czytaniu Tochmana narzucały mi się obrazy z nich. Nie musiałam już sobie zbyt wiele wyobrażać, chociaż i w książce została ta masakra odmalowana sugestywnie. Tyle że Tochman maluje pytaniami, często retorycznymi, a i na pozostałe trudno znaleźć odpowiedzi. Bo co powiedzieć ludziom, którzy stracili wszystkich bliskich, zostali sami i próbują odbudowywać swoje życie na bliskich relacjach z obcymi? Jak mają zapomnieć o nagłej śmierci, ukrywaniu się, ucieczkach, strachu i bólu? Do dzisiaj, mimo pokoju, współistnienia w jednym małym kraju, mieszkania często tuż obok siebie, ofiary i oprawcy, Tutsi i Hutu, mają ten lęk w sobie, a uwrażliwieni nie przestaną się wzdrygać na dźwięk pękającej kapusty, identyczny jak odgłos rozłupywanej ludzkiej czaszki. Nie pomaga znajomość historycznych uwarunkowań i roli kolonizatorów w pogłębianiu podziałów społecznych, nie pomaga wiara czy niewiara – w religię czy w drugiego człowieka.
W Dzisiaj narysujemy śmierć można znaleźć dużo tematów do przemyśleń, jednocześnie zachowując dystans, nie klasyfikując i nie oskarżając żadnej ze stron. Wstrząsający reportaż o ludobójstwie, które trzeba zachować w pamięci. I na razie ten niespełna tydzień, jaki spędziłam poznając koszmarne rwandyjskie wydarzenia, wystarczy. Więcej trudno byłoby wytrzymać.
(Ocena: 5/6)

26 września 2012

Nie tylko miłość

Ptaki ciernistych krzewów to już trzecia powieść Colleen McCullough, z jaką miałam okazję się zapoznać. I coraz bardziej mi się jej pisarstwo podoba. W sięgnięciu po nią przeszkadzało mi przez czas dłuższy wspomnienie o serialu (w rolach głównych Rachel Ward i Richard Chamberlain), jaki oglądałam w młodym wieku, który to serial utrwalił we mnie przekonanie, iż rzecz jest o miłości głównie, zakazanej, więc niosącej posmak tajemnicy, ale zawsze o miłości. A ja od romansów stronię, bo mnie nudzą. I nie wiem, czy główny nacisk w serialu był tak spłycony i na miłość postawiony, czy też młode dziewczę, jakim wówczas byłam, skupiło się na tym aspekcie, dość że jakaś niechęć się tliła i odsuwała w czasie czytanie Ptaków ciernistych krzewów. Oczywiście niesłusznie.
Powieść jest bowiem bardzo dobrze napisaną sagą rodziny Clearych, opisującą życie trzech pokoleń od osiedlenia się w Nowej Zelandii, przez spokojne życie w Australii, aż po wędrówki najmłodszych przedstawicieli rodu po powojennej Europie. Najpierw poznajemy członków rodziny, ich korzenie, relacje i aspiracje, a potem na plan pierwszy lekko wysuwa się postać Meggie, jedynej dziewczynki wśród dziewięciorga dzieci, wyrastającej na piękną kobietę na oddalonej od miast, osadzonej wśród buszu farmie, i jej miłość do przystojnego księdza Ralpha de Bricassart, potrafiącego zrozumieć najpierw osamotnione dziecko, a potem wrażliwą dziewczynę i pomóc w miarę wiedzy i umiejętności. Ptaki... pozostają jednak powieścią wielowątkową, z wieloma równorzędnymi bohaterami, a miłość pełni taką rolę, jak w życiu, jest po prostu jego częścią.
Powieść Colleen McCullough, napisana bardzo plastycznym językiem, urzeka pięknymi opisami otoczenia i trafnymi charakterystykami wielowymiarowych postaci, a śledzenie zgrabnie skonstruowanej akcji, lekko przechodzącej od jednego ważnego wydarzenia do następnego, sprawia czytelnikowi dużą przyjemność. Zwyczajna egzystencja, codzienne trudy i radości, chwile szczęścia i skrywanego bólu, popełnione błędy i tajemnice z przeszłości, wyjaśniające motywy kierujące ludźmi, przedstawione są w sposób tak ciekawy, że trudno oderwać się od czytania, nawet wtedy, gdy opis skupia się na miłosnych rozterkach bohaterów. Tło akcji zarysowane jest w takim tylko stopniu, w jakim to konieczne, bez przepełnienia zbędnymi szczegółami, dopełniając, a nie przerysowując, lekko przenosząc nas z antypodów do Europy, Watykanu i Londynu. Sporą rolę odgrywa w powieści religia, uzupełniając tło obyczajowe o zwyczaje katolickie i ich wpływ na ludzkie wybory. Zachęcam niezdecydowanych, świat Meggie i Ralpha nie jest tak nudny, jak utrwalił to w mojej pamięci serial, powieść po prostu wciąga.
(Ocena: 5/6)

11 września 2012

Biały zamek

Miałam już w rękach dwie powieści Orhana Pamuka. Nie były to spotkania udane, a nawet, można powiedzieć, nieco zniechęcające. Ale stwierdziłam, że muszę przeczytać coś traktującego o zupełnie innych czasach, żeby móc z czystym sumieniem zrezygnować z tego autora. Szczęśliwym trafem dostałam akurat w prezencie Biały zamek (Asiu, dziękuję!). I wsiąkłam. Wpadłam zupełnie. To jest to, o co chodziło.
Klimat siedemnastowiecznej Turcji opisany piórem pochodzącego z Wenecji chrześcijańskiego niewolnika, człowieka jak na tamte czasy dobrze wykształconego, był tym, co mnie pochłonęło. Zderzenie kultury Wschodu i Zachodu, wtapianie się w obce środowisko, poznawanie innego – to wszystko jest już ciekawą mieszanką, a gdy dochodzi do tego jeszcze baśniowy motyw istoty bliźniaczej bohaterowi, jego alter ego, będący zarazem obrazem pragnień, jak i personalizacją przywar, robi się naprawdę interesująco. Odbywa się to zupełnie zwyczajnie. Wenecjanin uczy swojego pana, Hodżę, wszystkiego, co sam umie, pomagając mu wspinać się na stanowisko doradcy padyszacha. Przy okazji kreśli przed Hodżą obraz Zachodu, który dla żądnego wiedzy Turka jest bardzo pociągający. Tak bardzo, że ten nie potrafi już żyć w Stambule, łaknie nowego, innego życia. Jednocześnie lata spokojnego bytowania w stanie niewolnym przyzwyczajają Wenecjanina do wschodnich obyczajów i nie motywują do powrotu w strony rodzinne. Początkowo podobni tylko zewnętrznie, z czasem coraz bardziej przejmujący nawzajem upodobania, w końcu zamieniają się rolami. Czy wyjdzie im to na dobre?
Biały zamek to powieść o poznaniu, o tęsknocie za innym, nieznanym, w założeniu lepszym życiu gdzieś indziej, w obcym, na pewno szczęśliwszym świecie. Dążenie znane i dziś, prawda? Funkcjonujące nawet w popularnych powiedzeniach: „cudze chwalicie, swego nie znacie” czy „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. A do tego wzmocnione istnieniem sobowtóra, umożliwiającego ewentualną zamianę, gdy przyjdzie pora, sobowtóra zazdrosnego, rywalizującego, mądrzejszego, uzależniającego. Istnienie sobowtóra to zresztą obsesja Pamuka, jeszcze z czasów dzieciństwa. Ale nie tylko on zmierzył się z tematem obcego bliźniaka; z naszego podwórka znamy taką zamianę chociażby z powieści Ewy Nowackiej, a z obszaru literatury światowej czytaliśmy o niej u Marka Twaina. Nieudana wyprawa na Polskę ma być dodatkowym wzmocnieniem wołania o zmiany, o postęp potrzebny państwu tureckiemu w schyłkowym okresie potęgi. Czy jednak zmiany na modłę zachodnią wystarczą? Czy nie trzeba raczej wypracować własnego, autorskiego modelu?
Ciekawa, trzymająca w napięciu, mimo małej objętości i niewielu środków wyrazu, interesująca powieść. Z tym większą niecierpliwością czekam na okazję przeczytania następnej powieści Orhana Pamuka osadzonej w czasach historycznych.
(Ocena: 5/6)

8 września 2012

Sześciokątny obrus

Jakoś tak ponad rok temu wyszydełkowałam obrus. Nieduży, z elementów, na stolik okrągły lub sześciokątny. Niestety takiego stolika nie posiadam, więc obrusik przeleżał smutny w szafce, daremnie wyglądając blokowania. Przyszedł jednak czas, gdy uznałam, że równie dobrze może leżeć zblokowany, gotowy do użycia. A jak już był równiutki i zyskał na wyglądzie to położyłam na chwilę na stole, takim zwykłym, prostokątnym. I ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że całkiem zgrabnie się prezentuje mimo swej sześciokątnej kanciastości.

Zużyłam na niego mniej niż 500 g lidlowego kordonka, ecru, rozmiaru szydełka nie pomnę. Koronka wokół wyszła mała, oszczędna, bo kordonek szybko znikał na już dużym obwodzie. Ale wystarczyło choć na taką. Wymiary w wersji prostokątnej: ok. 120 x 150 cm, w wersji na stół okrągły powinno być 150 cm średnicy.
Z dużych form chyba najbardziej lubię dłubać obrusy. :)

6 września 2012

Dżem z nektarynek

W tym roku w okolicznych sklepach jest wysyp dużych, bardzo ładnych nektarynek. Skusiły mnie do zrobienia dżemu, prostego, z podstawowych składników. Wyszedł całkiem niezły. ;)

składniki:
● 3 kg nektarynek
● 2 szklanki cukru (do bardzo dojrzałych nektarynek można dać mniej)
● sok z jednej cytryny





sposób przygotowania:
1. Nektarynki podzielić na mniejsze kawałki wyrzucając pestki, zasypać cukrem i zalać sokiem z cytryny. Można odstawić na jakiś czas (na noc), ale nie jest to konieczne.
2. Gotować do uzyskania odpowiedniej, prawie stałej konsystencji.
3. Przełożyć do wyparzonych słoików, zakręcić porządnie i wstawić pod kocyk do całkowitego ostygnięcia.

Smacznego! :)

Na życzenie wyrażone w komentarzu zdjęcie pełne dżemu. :)

Inne moje przepisy na przetwory są tutaj.

4 września 2012

Rycheza w Polsce

Przyznać muszę, że Złota włócznia Jadwigi Żylińskiej mile mnie zaskoczyła. Mając w pamięci koszmarek pt.: Spotkania po drugiej stronie lustra, o którym nawet skrobnęłam co nieco, bałam się drugiego podejścia do pisarstwa tej autorki. Ale nie żałuję, że jednak się zdecydowałam.
Złota włócznia jest opowieścią o czasach trzech władców piastowskich, Bolesława Chrobrego, Mieszka II i Kazimierza Odnowiciela, z którymi związana była Rycheza, synowa pierwszego, żona drugiego i matka trzeciego. Powieść toczy się w czasach, w których widoczny był wpływ królowej na polską politykę: od pierwszych kroków na gnieźnieńskim dworze Chrobrego, przez mądre posunięcia w trudnych latach panowania Mieszka, aż po moment, gdy usunęła się z Polski Odnowiciela żegnana niechęcią możnych.
Powieść o odległych, słabo udokumentowanych czasach nie może być oczywiście ścisła historycznie, ale też i nie o ścisłość w niej chodzi. Żylińska obrazowo ukazuje zarówno sprawy wielkiej wagi, trudne lata budowania państwa, umacnianie religii jako siły politycznej zdolnej wspomóc władcę w utrzymaniu suwerenności państwowej, jak i mniej znaczące działania, które za sprawą namiętności czy żądzy władzy potrafią zaważyć na losie królestw. Pozwala spojrzeć na Polskę i jej sąsiadów z różnych punktów widzenia, pokazując krzyżujące się i wykluczające nawzajem interesy różnych narodów, przedstawia ludzi żyjących w XI wieku jako zwykłych, targanych wątpliwościami i rozterkami mieszkańców, którym przyszło wpływać na kluczowe wydarzenia. Ta galeria osobistości nie ogranicza się do dworu królewskiego, ale ogarnia też postaci usadowione na samym dole, niektóre nader malownicze, jak choćby Kocimiętka – wiedźma, zielarka, która dla chrześcijan jest głównie wyznawczynią pogańskich bożków. Zwłaszcza kobiety są u Żylińskiej odmalowane barwnie i sugestywnie, aż przyjemnie się o nich czyta; to znające swoją wartość, pełnokrwiste, mądre i przewidujące uczestniczki gry, walczące do ostatka, gdy jest taka potrzeba, ale i potrafiące przewidzieć zbliżający się upadek i zachować siły na potem.
Po przyjemności czytania Złotej włóczni nie będę już tak bardzo unikać książek Jadwigi Żylińskiej, chociaż skupię się raczej na lekturze jej powieści, omijając szkice.
(Ocena: 4,5/6)

2 września 2012

Rdzawa kamizelka

Pierwszy udzierg z włóczki ze stosu. Prawie 300 g rdzawej wełny zmieniło się w kamizelkę własnego pomysłu. Robiona od góry, bezszwowo oczywiście. Wykorzystałam dwa proste wzorki przedzielone kilkoma rzędami francuskiego. Świetnie się robiło, tyle że włóczki było ciut za mało i wyszła nie na mnie - tyle nie schudnę. :( Szacuję, że może to być rozmiar około 38. 


Ostatnio kocham ten kolor i nastawiałam się na fajny ciuszek. Do zdjęcia wbiłam się w nią i nawet nie za mocno widać, że mała, ale chodzenie w niej nie byłoby wygodne. Trudno, mam motywację, żeby zrobić następną. ;)


Niecałe 300 g, druty 4,5 mm, włóczka nieznana, ale na pewno co najmniej 50% wełny (a może i całe 100%, bo mokra mocno śmierdzi wełną), kogoś wrażliwego może podgryzać.


Wygląda na to, że mam ciuszek na zbyciu, jakby ktoś chciał przymierzyć. ;)