Przez pustynie na ośnieżone szczyty...
Muza, 2013
Od dawna wiem, że jestem zwierzęciem raczej stacjonarnym. Nie dla mnie długie piesze wędrówki, dalekie wyprawy, zdobywanie szczytów. Wyjątek stanowi chyba tylko wycieczkowe przemieszczanie się rowerem, do którego pałam miłością od dziecięctwa. Lubię jednak nowe miejsca, urocze widoki, zapierające dech przestrzenie. Lubię też poczytać o zmaganiach ludzi organizujących dalekie wyprawy, pokonujących kolejne góry, zdobywających jeszcze wyższe i trudniejsze szczyty. Sięgam więc od czasu do czasu po książki podróżnicze.
Podziwiam tych, których pasją są góry, którzy nie mogą żyć bez wysiłku pokonywania kolejnych trudnych tras, którzy zrobią wszystko, żeby stanąć na szczycie, popatrzeć z wysokości na piękno dalekich krajobrazów, odetchnąć świeżym powietrzem. Z zapałem więc sięgnęłam po książkę Wojciecha Lewandowskiego, mającą być pasjonującą podróżą po szczytach Ameryki Łacińskiej.
Ładne, staranne wydanie zachęca do lektury. Jej forma i zawartość informacyjna robią wrażenie. Efektem wielu wypraw autora, jego żony i przyjaciół są, oprócz estetycznych wrażeń, również przydatne wiadomości podane w przejrzystym układzie: dane liczbowe o poszczególnych górach, podpowiedzi dotyczące najlepszych podejść, niezbędnego ekwipunku, dokumentów, pozwoleń, koniecznych szczepień, miejscowych zwyczajów, języka, tradycji, waluty, możliwości transportowych, a także ciekawostek historycznych i kulturowych czy rzadkich okazów świata roślinnego i zwierzęcego. Dane formalne potrzebne do podróży są ujęte na osobnych stronach, niestety w postaci białego druku na ciemnozielonym tle, męczącym oczy. Ciekawostki i podpisy pod zdjęciami zostały również wyróżnione w formie odrębnych ramek, żeby nie zgubiły się wśród zasadniczego tekstu. Razem z uczestnikami wypraw mamy okazję posmakować lokalnych potraw, wypić yerba mate albo odpocząć w hamaku. Warto też pokontemplować przepiękne widoki, utrwalone na fotografiach, poznać uroczy kwiat czy mało znane zwierzę, niekiedy bajecznie kolorowe.
Przez pustynie na ośnieżone szczyty... jest książką bardzo bogatą – w dane, informacje, zdjęcia. Dla przeciętnego podróżnika po literaturze nawet zbyt bogatą, bo w natłoku liczb i faktów ginie gdzieś duch przygody i zatraca się gawęda, zabijając trochę czytelniczy zapał do poznawania nowego. Niemniej jest to publikacja bardzo wartościowa dla kogoś pragnącego wyruszyć w andyjskie bezdroża, początkującego w wędrówkach po świecie, poszukującego wiadomości niezbędnych do podjęcia decyzji, dokąd się udać, potrzebującego informacji koniecznych do przekraczania granic, wybierania ciekawych tras, zabezpieczenia się przed lokalnymi chorobami i niebezpieczeństwami ze strony fauny i flory. Trochę gorzej ze stroną relacji z wędrówek – jak dla mnie są to zbyt skąpe migawki, wydzielane jak lekarstwo, jakby na zachętę jedynie, ale za to napisane ciekawie, z werwą i zapałem. Żywy język, opisujący ten jakże barwny świat, zachęca do wtopienia się w środkowo- i południowoamerykańskie góry i bezdroża, a osobiste zaangażowanie autora jest gwarancją solidności treści zawartej w tym specyficznym przewodniku. Po takim zapoznaniu się z lekkim, przyjemnym stylem autora miałabym ochotę na coś dłuższego, traktującego o całej, porządnej wyprawie.
Książkę trudno czyta się jednym ciągiem, lepiej smakować ją po trochu, dawkując sobie codziennie niewielką porcję górskich wrażeń. Zaangażowanie autora, jego szeroka wiedza i widoczna na każdym kroku miłość do gór gwarantują kanapowym podróżnikom przyjemne chwile przy lekturze. A może dzięki niej ktoś wyruszy na wyprawę swojego życia i zacznie kolekcjonować zdobyte szczyty...
Jakze cieszy mnie ta opinia, bo ksiazke kupilam podczas kwietniowych promocji. Juz nie moge sie doczekac, aby ja smakowac po kawaleczku, tak jak radzisz.
OdpowiedzUsuń