8 listopada 2013

Mama kazała mi chorować

Julie Gregory
Mama kazała mi chorować
(Sickened: the true story of a lost childhood)
tłum. Karolina Bober
Amber, 2006

Dla dziecka najważniejsza jest matka. To ona jako pierwsza pokazuje mu świat, ona wyznacza punkty odniesienia i tworzy więź, którą bardzo trudno rozerwać. To jej każde dziecko zawdzięcza to, kim jest i co potrafi osiągnąć w życiu, bo ona buduje pewność siebie i poczucie wartości młodego człowieka. Na nią przypada spora część chwały z sukcesów potomka bądź cząstka winy za niepowodzenia. Jeśli potrafi stworzyć dziecku warunki do rozwoju, może czuć się spełniona i zadowolona z wykonania dobrej roboty. Mała Julie, autorka wspomnień Mama kazała mi chorować, nie miała szczęścia być takim zwykłym, kochanym dzieckiem. Jej dzieciństwo było koszmarem, z którego zdała sobie sprawę zbyt późno, by móc się całkowicie od niego uwolnić.
Sandy Gregory cierpiała na zastępczy zespół Münchhausena. Jest to zaburzenie psychiczne, polegające na wywoływaniu u dzieci, nad którymi sprawuje się opiekę, objawów chorobowych, wymagających poddawania badaniom i leczeniu. Sandy bardzo skutecznie wmawiała swojej córce objawy bólowe, wskazujące na bliżej nieokreślone choroby, by następnie wozić ją do kolejnych lekarzy i kolejnych szpitali w poszukiwaniu przyczyny dolegliwości. Jednocześnie zmuszała dziewczynkę do nadmiernej pracy fizycznej i nie pozwalała normalnie jeść, czyli odmawiała jej normalnego, zwykłego funkcjonowania, jakie powinna zapewnić matka dziecku. Julie często opuszczała szkołę z powodu wizyt u lekarza, nie mogła odrabiać lekcji, bo musiała nakarmić zwierzęta i posprzątać w obejściu, żywiła się napojami witaminizowanymi i płatkami z dużą ilością cukru, bo po całym dniu pracy tylko to zostawało do jej dyspozycji. Jedynymi chwilami, gdy mogła się najeść i odpocząć od nadzoru matki, były dni pobytu w szpitalu.
Rodzina Gregorych składała się z czterech osób: matki, ojca i dwójki dzieci, Julie i Danny’ego. Mieszkali w podwójnej przyczepie, w ciągu lat powiększanej o kolejne przybudówki, tworzące ciekawy labirynt mieszkaniowy. Pozornie wszystko wyglądało normalnie: spora posiadłość z dala od innych gospodarstw, rozległy dom, konie, psy, samochody – wydawałoby się, że są to dobre warunki do wychowywania dzieci i spokojnego życia. Jednak choroba matki i nieumiejętność ojca do sprzeciwiania się jej dziwacznym nieraz żądaniom powodowały, że dzieciom brakło podstaw do zbudowania poczucia wartości i pewności siebie. Matka była tu motorem sprawczym ich działań; wymyślając kolejne dolegliwości Julie, kierowała jej życie coraz bardziej na manowce. Ojciec nie umiał czy nie chciał dostrzec problemów (sam zresztą miał stwierdzony uszczerbek na zdrowiu psychicznym), jakie Sandy stwarzała córce, chociaż potrafił twardo sprzeciwić się temu samemu wobec syna. Dzięki postawie ojca Danny był fizycznie najzdrowszym członkiem rodziny Gregorych, nie ułatwiło mu to jednak współżycia w rodzinie i nie wystarczyło, by jego rozwój przebiegał normalnie. Najbardziej jednak ucierpiała Julie: ciągana bez potrzeby po szpitalach, głodzona i faszerowana zbędnymi lekami, zastraszana i niepewna siebie, rozdarta między miłością do matki a niepewnością, czego ta od niej oczekuje, pałająca jednocześnie chęcią podporządkowania się i buntem w postaci wyrażania własnego zdania, rosła chuda i słabowita, z trwałą skazą w psychice, bez możliwości wyzwolenia się spod destrukcyjnego wpływu najważniejszej dla niej osoby. Znacznie ograniczone kontakty z rówieśnikami miały wpływ na jej upośledzony rozwój społeczny i nieumiejętność nawiązania bliższych relacji z kimś spoza rodziny. Oskarżana przez matkę o wyimaginowane przewiny traciła resztki pewności siebie i nie potrafiła właściwie oceniać otoczenia. Świat Julie był pokawałkowany i niepewny, pozbawiony fundamentu, na którym mogłaby oprzeć swoją odbudowę.
Julie Gregory wykazała ogromne samozaparcie, gdy, uświadomiwszy sobie przyczynę swoich problemów, postanowiła zerwać z dotychczasowym życiem, zacząć od początku, ułożyć od podstaw relacje ze wszystkimi bliskimi. Podjęła próbę wyjaśnienia ojcu, jak się czuła dręczona przez matkę, i zrozumienia, dlaczego jej nie pomógł. Usiłowała porozmawiać z bratem, jak on widział ich dzieciństwo, by spojrzeć innymi oczami na to, co się z nią działo. Wróciła nawet na chwilę do matki w nadziei, że ta się zmieniła, że będą mogły po latach odbudować kontakty na zupełnie innym poziomie. W przetrwaniu zmian pomogła jej nauka i pisanie; wyrzucenie z siebie tego, co boli, na papier podziałało kojąco i porządkująco – swymi wyzwaniami Julie mogła pomagać dzieciom, znajdującym się w podobnej do niej sytuacji, nadal dręczonych i maltretowanych w imię źle pojętej opiekuńczości, z powodu choroby, którą trudno dostrzec z zewnątrz, spoza rodziny.
Wspomnienia Julie są przejmujące. Trudno byłoby nie podejść do nich emocjonalnie. Emocje wpływają jednak nie tylko na sposób patrzenia Julie na dzieciństwo, ale i na przedstawienie jej przeżyć. Relacja jest nieco chaotyczna, swobodnie przeskakuje między bardziej znaczącymi wydarzeniami, bolesnymi i szczęśliwszymi dniami, między czasami dzieciństwa i wieku nastoletniego. Osobiste zaangażowanie wpływa też na niekonsekwencję w zachowaniu czasu relacji – Julie używa raz czasu teraźniejszego, raz przeszłego. Jednak nad tymi drobnymi nieścisłościami przeważa wartość merytoryczna wspomnień Julie Gregory i przestroga, jaką niesie dla tych, którzy mogą mieć kontakt z ewentualnymi ofiarami ludzi z zastępczym zespołem Münchhausena.
(Ocena: 4,5/6)

1 komentarz:

  1. Brr. Nie lubię takich powieści, ogarnia mnie złość, że można tak krzywdzić dzieci. Nie lubię, ale jak wpadają w moje ręce, czytam, do końca.

    OdpowiedzUsuń

Będzie mi miło, jeśli zostawisz komentarz dotyczący posta.
Proszę o nieskładanie mi życzeń świątecznych, bo świąt nie obchodzę, a inne uwagi najlepiej kierować na podanego maila, pocztę sprawdzam każdego dnia. Dziękuję! :)